Przyjacielska pożyczka

Felieton Marka Weissa

Dług był sprawą honorową, jak danie słowa, czy inne zobowiązania nieprzekładalne na pisma notarialne. Dzisiaj zwyczaj pożyczania zaginął, bo są banki i każdy się dziwi, że prosi się o pieniądze przyjaciela, skoro od tego są lichwiarze profesjonalni. Ale takie przyjacielskie pożyczki przetrwały w teatrach - pisze Marek Weiss na swoim blogu.

Piękne to były czasy, kiedy nie istniała jeszcze w naszej siermiężniej rzeczywistości sieć lichwiarskich banków udzielających pożyczek w każdej chwili, w każdej wysokości, byle tylko podpisać papier i oddać się w niewolę spłacania procentów. Wtedy każdy potrzebujący zwracał się do krewnego, lub przyjaciela i pożyczał w słusznej wierze, że będzie musiał oddać tyle, ile otrzymał. Niektórzy dawali pod zastaw jakieś fanty, jak na przykład kamerę, którą mój druh wręczył kobiecie udzielającej mu pożyczki. Przedtem tę kamerę pożyczył ode mnie. Tak się potem nieszczęśliwie złożyło, że ani ona pieniędzy, ani ja mojej kamery nigdy już nie zobaczyłem, ale takie wypadki zdarzały się rzadko. Dług był sprawą honorową, jak danie słowa, czy inne zobowiązania nieprzekładalne na pisma notarialne. Dzisiaj zwyczaj pożyczania zaginął, bo są banki i każdy się dziwi, że prosi się o pieniądze przyjaciela, skoro od tego są lichwiarze profesjonalni.

Ale takie przyjacielskie pożyczki przetrwały w teatrach. Od lat borykają się one z niedoinwestowaniem biorącym się stąd, że stanowią w gospodarce rynkowej ten sam kuriozalny wyjątek jak wojsko, policja, służba zdrowia (częściowo) i powszechne nauczanie, które to dziedziny istnieją dzięki bezzwrotnym dotacjom. Oczywiście istnieje silna tendencja skomercjalizowania teatrów, ale ponieważ z natury swojej nie są dochodowe, te próby kończą się zwykle wysypem szmiry i bylejakości. Wysoka sztuka nie jest w stanie utrzymać się sama. Patrzą na to niechętnym okiem urzędy odpowiedzialne za przyznawanie dotacji publicznych na instytucje kultury i próbują dyscyplinować rozrzutnych dyrektorów w taki sposób, że zapewniają utrzymanie gmachu, etaty stałych pracowników i inne koszty, których nie da się uniknąć. Te wydatki są przez nich ściśle kontrolowane. Natomiast honoraria artystów doangażowanych do spektakli, realizatorów premier, autorów dzieł i wszystkie tego typu koszty, których wielkość zależy od skomplikowanych negocjacji i ma charakter zmienny, są traktowane podejrzliwe (jakże słusznie w niektórych przypadkach) i ograniczane do minimum. Plan jest taki, żeby dyrektorzy sami skombinowali te pieniądze, najlepiej od sponsorów, którzy często ratują różne przedsięwzięcia artystyczne drobnymi datkami.

Niestety w operze drobne datki nie mają zastosowania. Premiera kosztuje ponad pół miliona, a każdy spektakl kilkadziesiąt tysięcy. Sponsorów na takie ekscesy nie można policzyć nawet na palcach jednej ręki. Sztuka zarządzania takimi wydatkami polega na tym, żeby zaangażować możliwie najlepszych realizatorów i solistów o najmniej wygórowanych stawkach. Kiedy jest się z większością z nich zaprzyjaźnionym, daje to ogromny przywilej udzielanego przez nich rabatu, a potem jeszcze cenniejszą zgodę na odległy termin wypłaty. W sytuacji jakichkolwiek kłopotów finansowych, a tych jest coraz więcej, prosi się artystów o prolongatę zadłużenia, a potem o jeszcze jedną i tak brniemy w rosnący nawis, który możemy zlikwidować na początku następnego roku budżetowego. Czasem przyjaciele tracą cierpliwość i domagają się wypłaty natychmiast. Możemy tym żądaniom ulec tylko w taki sposób, że pozostali zgodzą się poczekać w kolejce jeszcze dłużej. Nie muszę tłumaczyć, jakie to rodzi napięcia, stres i utratę zaufania wraz ze zdrowiem. Najgorsze, że tych niecierpliwych na ogół przestajemy angażować, nie zważając na ich artystyczną wartość. To nawet nie chodzi o jakiś odwet, tylko praktyczny powód, żeby już nie utrudniali życia w przyszłości. Jeden z moich znakomitych solistów pytał, dlaczego podejmuję się zobowiązań, skoro nie mam na nie stu procentowego zabezpieczenia. Wyjaśniłem, że gdybym działał wyłącznie w ramach tych stu procent, to nie moglibyśmy zrealizować premiery, a on by nie śpiewał. Więc niech przemyśli, czy lepiej jest śpiewać i być wierzycielem teatru, który prędzej czy później zapłaci, czy też nie śpiewać w ogóle.

Wiem, jak ciężko jest dzisiaj wiązać koniec z końcem bez względu na to, czy to parciany sznur, czy złoty łańcuch. Każdy się złości, kiedy jego pieniądze leżą na innym koncie, a nie na jego. Sam jestem zwykle głównym wierzycielem teatru, bo moje honoraria wypłacane są z największym opóźnieniem, ale bez tych przyjacielskich pożyczek naszej artystycznej garstki teatr mógłby służyć tylko słupkom oglądalności i zapomnieć o graniu utworów, które nie mają wpadającej w ucho melodii i prostego rytmu.

Marek Weiss
Weissblog
30 lipca 2016

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...