Przyjemne udręki i wspaniała kłamczucha

12.Festiwal Dramaturgii Współczesnej Rzeczywistość Przedstawiona

Przyjęło się mówić, że nowo wystawiane spektakle swój szczyt osiągają w trzecim dniu. Naciągając trochę tę zasadę do organizacji Festiwalu Dramaturgii Współczesnej w Zabrzu oraz wystawianych spektakli, można stwierdzić, że teoria trzeciego dnia sprawdza się. "Nowy Teatr" pokazuje po raz XII swoją specyfikę i w większości trafność wyborów.

Chyba w każdym teatrze najpiękniejszym widokiem jest ten, kiedy dostawiane są krzesła, na szybko organizowany jest kolejny rząd oraz przedłużenia kilku innych; kiedy widzowie z krzeseł oddają swoje krześlane poduszki dla widzów, na których czeka tylko podłoga; kiedy pół godziny przed monodramatem ciężko się oddycha, ponieważ wielki tłum napiera na drzwi i po prostu chce już wejść. Te wszystkie scenki były wspaniałymi preludiami do właściwych scen. Szczególne ukłony należą się ludziom ogarniającym spektakl i widzów, za permanentny uśmiech i elastyczność.

„Udręki życia" w reżyserii Iwony Kempy w centralnym miejscu sceny miały łóżko. W pewnym sensie ten rekwizyt w żaden sposób nie zaskakuje, kiedy traktowany jest jako główny atrybut małżeństwa. Szczególnie małżeństwa po 30 latach bycia ze sobą. Bo to jest właściwe miejsce. I oczywiście pora – tylko noc. Pod okryciem pierzyny i przy blasku księżyca zaczynają się ujawniać udręki życia. Na scenie Lewiwa (Anna Tomaszewska) i Jona Popochowie (Tomasz Międzik), jako małżeństwo oraz Gunkel (Radosław Krzyżowski), jako samotny „przyjaciel" rodziny. Wszystkie sceny, ważne momenty były podsycane dźwiękami wiolonczeli, na której grał Anioł (Piotr Głuszyński /Adam Woźniak). Sztuka została napisana przez Hanocha Levina. Jej prostota i oszczędność oraz ironia mieszająca się z czarnym humorem tworzą spektakl, który absolutnie nie może się nie udać. Dodając do tego reżyserkę Iwonę Kempę jest się po przedstawieniu przekonanym, że cena biletu jest za niska a Kempa powinna dostać drugą pensję.

Levin chyba jak nikt inny doskonale potrafił wyciągnąć spod małżeńskiej pierzyny wszystko to, co można włożyć do worka z napisem „30 lat po ślubie". Zostały przedstawione prawdopodobnie wszystkie problemy, żale, kryzysy (również wieku średniego) i sytuacje, jakie dwójka ludzi może przeżyć i o które może mieć do siebie nawzajem pretensje. Ze sceny wręcz kipi żałość, irytacja, gniew, obrzydzenie drugą osobą, następnie strach, nieuzasadniony lęk, kapią łzy, w końcu zapowiada się na szczęśliwe zakończenie... ale nic z tego. Burza wraca. Poruszany jest temat przemijania, starzenia się, zmiany wyglądu, braku jędrnych pośladków czy problemach łóżkowych. Na scenie obserwujemy typowe małżeństwo. Bez wielkich biografii, noblowskich osiągnieć czy oskarowych ról. Wychodzi bolączka również naszych czasów, kiedy zakłada się, że sława, władza i pieniądze dają szczęście, zadowolenie przede wszystkim z siebie oraz gwarancję dobrego życia. Wspaniale został ukazany stosunek męża do żony, który był Lewiwą znudzony. Demonstrował to Jona do tego stopnia, że po prostu chciało się wejść na scenę i po prostu dać Jonie w twarz lub tak samo jemu wygarnąć. Doskonale do tych ról zostali dobrani aktorzy. Tomaszewska nagle z bezbronnej i żałosnej kobieciny stawała się pewną siebie i zdecydowaną kobietą, a Międzik ze zdecydowanego macho, który po prostu odchodzi, stawał się nagle małym zapłakanym chłopcem z bolącym palcem.

Kto zapoznał się wcześniej z chociażby obsadą, z wielka niecierpliwością czekał na Krzyżowskiego, czyli Gunkla. W niespodziewanym momencie rozlega się pukanie do drzwi. Na scenę wpada mokry, chwiejący się „przyjaciel" rodziny. Wymowne są tutaj szczegóły, kiedy na przykład Lewiwa podaje mu zimną wodę, a nie ciepłą herbatę do popicia proszku przeciwbólowego. Sam Gunkel rozczytuje to jako wiele mówiący symbol o temperaturze panującej w małżeństwie Popochów. I cudowne jest pytanie przez „przyjaciela" powtarzane: dlaczego o drugiej w nocy jest u nich zapalone światło. On sam wie, że w domu Popochów nie dzieje się dobrze. Jego przyjście i słowa zbliżają do siebie pokłóconą parę, która nie chce się przyznać do śmieszności i kłopotów. W końcu zostają sami, ale duch Gunkla jest cały czas obecny i staje się naturalnie przeciwieństwem ich sytuacji. W powietrzu zostało zawieszone pytanie: co jest lepsze? Bycie Popochem czy Gunklem? Bycie w małżeństwie czy samotnym?

Kempa i jej spektakl są przeznaczone dla widza dorosłego. Stanowią terapię dla małżeństw z jakimś tam stażem. Może być on traktowany jako punkt wyjścia do rozmowy, może w końcu szczerej rozmowy z partnerem, partnerką i odrzucenia ułudy prezentowanej w mediach. Jest to spektakl również wspaniały dla młodych ludzi, którzy w głowach mają wizję białej sukienki, cudownych wakacji i dużego domu z ogrodem oraz wiecznej szczęśliwości, która ot tak po prostu będzie. Bo przecież się kochamy.

Po półgodzinnej przerwie w sali „Impresji" wróciliśmy do tematów damsko-męskich. Jednak jak przy „Udrękach..." miałam jeszcze okazję do uśmiechu, tak przy monodramie nie wiedziałam co myśleć wypada, a czego nie. Sztuka Andrzeja Sadowskiego w wykonaniu Anny Piróg – Karaszkiewicz (główna rola) oraz Zbigniewa Kozłowskiego i samego reżysera. Tytuł sam za siebie dużo mówi „Kłamczucha". I po nim samym, nie widząc jeszcze pierwszej minuty ma się wyrobiony osąd. Cokolwiek zostanie powiedziane na tak, trzeba traktować, jakby zostało powiedziane na nie. Całkiem proste i oczywiste. Jednak po godzinie spędzonej z Piróg – Karaszkiewicz jest się całkowicie pozbawionym sił, bo proste założenie zawiodło.

Spotykamy się z historią około miłosną, która posiada wątki makabryczne i niewiarygodne. Historia: samotna kobieta z protezą nogi zaprasza uśmiechem do siebie bezdomnego spod budki z piwem. Zostają razem. Mężczyzna codziennie wychodzi z nową rzeczą (lodówka, komoda, ubrania, obrazy...) z mieszkania i wraca wieczorem z kartonowymi pudłami, pudełkami, pudełeczkami. Codziennie. W końcu mieszkanie jest całe w kartonie. Kobieta w tym czasie, jakby uzależniając się od mężczyzny, przestaje wychodzić z „kartonowego mieszkania", dusi się w samotności, ma napady lęku, jest niespokojna, kiedy „mąż" nie wraca. Co ważne partner chodzi w jej ubraniach. Czasami mówi o sobie Ewelina... Bynajmniej nie ma tutaj wątku zmiany płci. Problem jest znacznie głębszy. Pojawia się pracoholizm, uzależnienia, morderstwo.

Sztuka została napisana na zamówienie. Sadowski chciał stworzyć coś specjalnie dla Piróg – Karaszkiewicz. Powstał spektakl, który jest przytłaczający przez swoją brutalność. Ukazuje także chore relacje, nie do zaakceptowania i zrozumienia. Godzina spędzona twarzą w twarz z "Kłamczychą" robi totalny mętlik w głowie. Przyczyna jest również gra aktorska. Pierwszy raz spotykamy się z taką rola dla Piróg – Karaszkiewicz. Reżyser jako główną podpowiedź podał pozbycie się swoich gestów, min, sposobu mówienia i na to miejsc stworzyć, wykreować nowe gesty, miny i sposób mówienia. Aktorka tak też zrobiła. Efekt jest powalający.

Agnieszka Niewdana
Dziennik Teatralny Katowice
29 października 2012

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia