Queen of theatre?

"Freddie" - reż. Irmina Kant - Teatr Studio w Warszawie

Nie widziałem jak dotąd spektaklu, którego zapowiedzi tak rażąco mijałyby się z zawartą treścią. Intencje Irminy Kant są dla mnie w pewnym sensie niezrozumiałe. Czym tak naprawdę jest najnowsza premiera Teatru Studio? Grą z widzem? Z jego przyzwyczajeniami? Można odnieść wrażenie, że posłużono się legendą Mercury\'ego, aby ściągnąć widzów do teatru dla samego teatru.

Widowisko można podzielić na dwie części. Pierwsza to konwencjonalna fabuła. Akcja dzieje się w ostatnich dniach przed śmiercią Freddiego (Tomasz Borkowski). Wielki muzyk umiera na AIDS. Sporo miejsca poświęca się na relacje wokalisty z jego otoczeniem - matką, fryzjerem, kucharzem, przyjaciółką Mary Austin. Dobrze napisany tekst jest pełen patosu. Ale podniosłe frazy nie przeszkadzają w uważnym odbiorze. Mroczna scenografia Pauliny Czernek przedstawia mieszkanie cesarza. Przecież Freddie jest takim ,,boskim pomazańcem". Lustro oprawione złotawą ramą wisi nad dużą wanną. Obok stoi wersalka, na prawo od niej toaletka. Obok prostokątnego stołu znajduje się oddzielona od reszty dekoracji ,,sala studyjna". Prócz tego dwa obrazy Caravaggia i Botticellego. Wszystko skąpane w przygaszonych światłach reflektorów (świetna robota Juliana A.Ch. Kernbacha). Ten ponury obraz dopełnia nastrój Freddiego, który przez śpiewanie ,,I want to break free" chce wyrazić swój ból i pragnienia.

Tylko że do tej misteryjnej wręcz wizji nagle wdziera się rzeczywistość. Nagle zostaje zastosowana formuła ,,teatru w teatrze". Na widowni zasiadają reżyserka spektaklu z asystentką (obie grane przez aktorki). Kobiety zwracają się po imieniu do odtwórców poszczególnych ról. Kucharz jest po prostu Krzysztofem Strużyckim, matka Moniką Świtaj. Taktyka Irminy Kant jest przewrotna. Przyjmuje bowiem konwencję ,,próby" do samego końca. A przecież jednocześnie widz jest uczestnikiem nie powstawania dzieła teatralnego, a jego końcowego efektu. I tę sprzeczność wielokrotnie się podkreśla. Sceniczna reżyserka jest arogancka. Nie potrafi wytłumaczyć swoim aktorom, czego od nich oczekuje. Chce dojść do ,,prawdy" o Freddiem, a jest to przecież niemożliwe. Nawet w ,,Dziadach" opowieść Sobolewskiego istnieje tylko w słowach. Nie jesteśmy w stanie na własne oczy zobaczyć tego, o czym mówi zesłaniec. A autentyczność? Czy kontemplacyjne sceny, jakie widzimy w aranżowanych ,,próbach", powiedzą cokolwiek o prawdziwym obrazie rzeczywistości? Pod tym względem Irminie Kant należą się słowa uznania. Wskazuje na słabości teatru i pyta o jego ontologię. Z kolei dialogi między sceniczną reżyserką a aktorami chwilami popadają w błazenadę. Można by nawet powiedzieć: są żałosne. Czy może to wszystko ma właśnie być żenujące? Proces powstawania spektaklu jest tutaj odarty z metafizyki. ,,Intelektualne rozmowy" stają się zwykłymi pyskówkami. Kpi się z wszechwładzy reżysera i jego pobłażliwego stosunku do widzów. Dochodzi do absurdu, w którym aktorzy mają grać bez udziału Borkowskiego, który buntuje się i ,,ucieka" z teatru.

To dziwny spektakl. Posiada swój własny rytm. Zastosowana konwencja chwilami odnosi sukces. Nie lubię gdybać, ale ciekawie byłoby się zastanowić, gdyby twórcy zdecydowali się na fabularne pociągnięcie pierwszej części. Tylko że wtedy straciłoby to zapewne swój ,,smaczek". Nic niestety nie tłumaczy, dlaczego to właśnie postać Freddiego Mercury\'ego była konieczna do stworzenia tej hybrydy. Trudno odnieść się też do aktorstwa. Jest ono momentami przerysowane, innym razem drapieżne (szczególne słowa uznania dla Krzysztofa Strużyckiego). Całe przedstawienie jest ujęte w jeden wielki nawias. Konwencja ,,Freddiego" należy do jednej z tych, którą z miejsca się akceptuje lub całkowicie odrzuca. Irmina Kant jest przenikliwa. Jej gra z formułą ,,teatru w teatrze" unika banałów. Twórczynię cechuje totalna szczerość i dystans do siebie. Najlepiej to widać, gdy jej sceniczna odpowiedniczka czyta końcowy list z podziękowaniami. Z drugiej strony, taki debiut najlepiej nie rokuje. Jeśli reżyserka już na początku kariery staje się autotematyczna Może to świadczyć o tym, że nie ma nic ciekawego do powiedzenia. Widzowie wyraźnie męczą się zastosowaną w spektaklu formą. Nie ma już Freddiego, choć jest on już wiecznie żywym symbolem. Czy przetrwa Irmina Kant?

Szymon Spichalski
Teatr dla Was
30 maja 2012

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...