Radość i rozpacz ciałem pokazana

9. Międzynarodowy Festiwal Sztuki Mimu

Mimom, od których zwykle oczekuje się przede wszystkim zabawy, niełatwo jest wyjść poza ramy komedii. Na szczęście podejmują wciąż wyzwanie poruszania spraw poważnych. Ze świetnym skutkiem, czego dowodem jest zakończony właśnie festiwal w Teatrze Na Woli.

Wszystkie wieczory 9. Międzynarodowego Festiwalu Sztuki Mimu miały blisko 150-procentową frekwencję. To najlepszy dowód, że pantomima zyskuje wciąż nowych widzów. I to gotowych również na obejrzenie nostalgicznych, a nawet smutnych opowieści.

Kwiat i nic więcej

Niedzielny finałowy wieczór Bodecker/Neander Company zakończył się owacją na stojąco. Nic dziwnego – niemiecki duet podczas niemal dwugodzinnego show złożonego z etiud nieraz wstrząsnął emocjami widzów. Wśród humorystycznych scenek znalazły się i poruszające.

Alexander Neander i Wolfram V. Bodecker rekwizytów używają skromnie i z rozmysłem. Na przykład w nostalgicznej solowej etiudzie o beznadziejnym oczekiwaniu na ukochaną mim ma w dłoni tylko mały czerwony kwiat. Więcej naprawdę nie trzeba było – gdyby nawet wyłączyć muzykę „Czterech pór roku” Vivaldiego, ciało aktora i tak bezbłędnie by podpowiadało, czy na scenie jest właśnie wiosna czy zima.

Do niezwykle udanych zaliczyć też można ich mimodram o sztuce filmu. Tu główną rolę grała srebrna kaseta do przechowywania kopii, a każde uchylenie wieczka powodowało wybuch muzyki z popularnych filmów. Artyści zmiksowali dźwięk specjalnie na warszawski występ, bo jako pierwsza popłynęła z głośników muzyka z... Polskiej Kroniki Filmowej. Po burzy braw przypomnieliśmy sobie m.in. obrazy z Bruce’em Lee, „Szczęki” i kreskówki z Myszką Miki. Było rzecz jasna do śmiechu, ale nie do końca. Taśma filmowa odchodzi przecież w zapomnienie.

Wieczór z Bodecker/Neander Company był propozycją skierowaną do miłośników klasycznej pantomimy. Prawdziwe granice – i formy, i treści – przekroczył w sobotę Alithea Mime Theatre.

Wybuch, wyścig, konanie

Największy w USA zespół mimów wypracował unikatowy styl. Jego aktorzy odważnie poruszają trudne kwestie – chorób psychicznych, wojny, rozdarcia osobowości. Mówią o nich językiem charakterystycznym dla współczesnej popkultury, ale nie tworzą przy tym prac kiczowatych i płaskich.

Amerykanie rozpoczęli swój występ dykteryjką w konwencji czarnego teatru, opierającą się na pogoni „korpusów” za „nogami”. Chwilę później mieliśmy do czynienia z popkulturowym zjawiskiem przeniesionym na scenę, czyli z animowaniem aktorów lalek przez innych aktorów. Historia dwóch kobiet walczących o względy mistrza zen przypominała bijące rekordy popularności w Internecie nagrania matrix ping-ponga. Z tym że – o dziwo – ubrani na czarno animatorzy nie byli skryci w mroku.

Wieczór z Alithea zakończyła wstrząsająca choreografia o wojnie, a raczej o wybuchu bomby atomowej (wybuch pokazany został przez samych aktorów). Dyskretne obrazy cierpienia ofiar kończył śmiertelny wyścig, w którym nie liczyło się już, kto jest kobietą, kto ładniejszy, kto mądrzejszy... Ważne było być pierwszym i dzięki temu mieć nikłą szansę na przeżycie. Ruch ginął, aktorzy marnieli, światło nikło... W tej martwocie w rogu sceny z mroku wyłoniła się para zwycięzców. Konających. Zastygłych w pozie ze „Stworzenia Adama” Michała Anioła.

Panie i panowie – za tę scenę czapki z głów. Bez słów.

Sandra Wilk
Zycie Warszawy
1 września 2009

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia