Radość tragedii

rozmowa z Iwanem Wyrypajewem

W Teatrze Na Woli trwają próby sztuki "Lipiec" Iwana Wyrypajewa. Rosyjski dramatopisarz, reżyser filmów "Euforia" i "Tlen", oraz grająca w spektaklu aktorka Karolina Gruszka byli gośćmi spotkania w cyklu "Film, muzyka, teatr w Gazeta Cafe".

Remigiusz Grzela: Czujesz się aktorem, dramaturgiem, reżyserem?

Iwan Wyrypajew: Szczerze mówiąc uważam się za dramaturga, bo przede wszystkim piszę sztuki. Wprawdzie nakręciłem dwa filmy, ale moim zdaniem widać, że zrobił je dramaturg. Czuje się szacunek dla tekstu. Nie ma w nich chyba żadnej innowacji reżyserskiej.

Przeciwnie. W recenzjach z "Tlenu" pisano o jego nowatorstwie, że to film bardzo pojemny, jest w nim wideoklip, komiks, gra komputerowa, bohaterowie przemieszczają się w wielu przestrzeniach geograficznych ale też technologicznych. Z tej, i innych twoich wypowiedzi odnoszę wrażenie, że sam chcesz się wydawać widzowi raczej staroświecki. Mówisz, że w teatrze Szekspira interesuje cię Szekspir, a nie reżyser, który go inscenizuje. O najnowszej swojej produkcji, czyli o "Lipcu" powiedziałeś, że chcesz wrócić do początków teatru rosyjskiego, nie do teatru Stanisławskiego, ale do teatru Ostrowskiego. Jak jest naprawdę?

I.W.: Nie ma żadnych nowych form, jest po prostu inny sposób przekazu. Jeśli chcesz być zrozumiany, mówisz współczesnym językiem. W teatrze już nie można zaproponować niczego nowego. Między spektaklem a widzem musi odbywać się prosty dialog. Ale jak go prowadzić? Potrzebny jest język, a ten powinien być zrozumiały, więc współczesny. Film "Tlen" jest bardziej przeznaczony dla młodego odbiorcy. Mówię w nim o dziesięciu przykazaniach, ale robię to językiem młodych.

A "Lipiec"?

Chcemy spróbować tym spektaklem wrócić do takiego wykonania tekstu, kiedy aktor się mu oddaje. Ta tradycja była bardzo mocna w rosyjskim teatrze, zagubiła się, bo pojawiał się teatr psychologiczny. Uważam, że teatr psychologiczny ma dużą wadę - na scenę dostało się życie prywatne, artyści zaczęli wynosić na scenę swoje neurozy, przeżycia osobiste, swoje drobne, małe problemy, a przecież nie po to stworzona jest scena. Może po to też, ale mnie się wydaje, że na scenie powinna być mowa o tym, co idealne, boskie, do czego tylko dążymy. Ale to tylko słowa, nie znaczą wcale, że tak mogę robić, nie, to mi się jeszcze ani razu nie udało.

Mówimy o wykonywaniu tekstu, nie o graniu roli? (do Karoliny Gruszki) Więc jak reagujesz, kiedy Iwan mówi, że w tej sztuce nie ma co grać? Bałaś się tej próby?

Karolina Gruszka: Trochę pewnie się bałam, bo wyzwanie wydaje mi się ciągle duże. Zachwycił mnie poetycki język tego tekstu i to, że poprzez straszne, a czasami tragiczne historie z życia człowieka próbujemy dojść do światła, które jest w nim, do tego, co dobre.

Czy pracując nad "Lipcem" oglądacie monologi polskich, rosyjskich wielkich aktorów? Jak wygląda przygotowanie do tego spektaklu?

K.G.: Tak, czerpiemy takie inspiracje. Poświęciłam sporo czasu, żeby dotrzeć do monologów Tadeusza Łomnickiego, Gustawa Holoubka i słuchałam, jak brzmią. Iwan pokazywał mi monologi różnych rosyjskich aktorów, aktorek żeby spróbować naszą pracą nawiązać do tej tradycji wykonywania tekstu, który teraz już rzadko się spotyka w teatrze.

IW - Obejrzałem wielu polskich i rosyjskich aktorów, moi mistrzowie, jak Maja Komorowska, która jest na sali, również mistrzowie rosyjscy, posiadają to, co nasze pokolenie traci. Oni jakby rysują rolę, są rysownikami ról, a my dziś jedynie je gramy, chcemy tylko pokazać człowieka. Dziś aktor może nawet zdjąć majtki, ale to nie jest wielkie osiągnięcie. Oczywiście, na to trzeba się zdecydować, ja bym się nie odważył. Ale to nic nowego, bo pod majtkami jest znany fakt. Chciałbym, żeby aktor pokazał coś, czego nie znam, co czuję. W tym jest wielka różnica.

Pracując nad spektaklem musiałaś zrezygnować ze swoich przyzwyczajeń aktorskich?

K.G.: W jakimś sensie. Musiałam spróbować ten tekst przez siebie przepuścić, aby widz zobaczył, co dzieje się z wykonawczynią tekstu, kiedy go wypowiada, kiedy próbuje donieść tę historię do widza.

Bo bohaterem waszej sztuki wcale nie jest bohater „Lipca”...

K.G.: Bohaterem spektaklu jest wykonawczyni tekstu, która opowiada historię sześćdziesięcioparoletniego mężczyzny, ale opowiada ją jako pewnego rodzaju przykład, którym się posługuje żeby opowiedzieć coś więcej. Do tej pory pracowałam trochę inaczej, dlatego mam problemy, żeby to zrobić właściwie, żeby to nie było tylko mgnienie, chwila, w której coś się odsłania. Rzeczywiście takie chwile mi się zdarzają i są dla mnie odkryciami. No, różnie to bywa na razie, jesteśmy w trakcie prób i mam nadzieję, że uda nam się to zachować na stałe.

Zapisałeś w didaskaliach, że tekst tego mężczyzny ma ze sceny wykonywać kobieta. Dlaczego?

I.W.: Nie chciałbym, żeby to był monolog i nie chciałbym żeby to było opowiadanie. Zależało mi, żeby to było wykonanie tekstu. Trochę tak jak w operze śpiewak wykonuje arię. Moim marzeniem jest, żeby teatr wrócił do źródeł, kiedy aktor wykonywał a nie grał. Kiedy aktor nie chciał mi powiedzieć, że jest Hamletem, tylko chciał powiedzieć: pokażę wam Hamleta, jestem tym, który gra Hamleta. Kiedy mój tekst wykonuje kobieta, wytwarza się dystans. Ona czyta historię o człowieku, który dokonał morderstwa, który szedł do domu wariatów i nie ma z nią żadnego związku.

Skąd te wszystkie straszne historie w twoich tekstach?

I.W.: W nich nie ma koszmaru, jest dramat. A tak już się składa, że w dramacie, jest zawsze tragedia - kogoś się zabija. Dramat analizuje skrajne stany ludzkie po to, żebyśmy mogli je przeżyć i się oczyścić wychodząc ze spektaklu z jasnymi emocjami. Teatr jest potrzebny, żeby dawać ludziom radość - radość tragedii, śmierci, miłości, z samego stworzenia, a samo stworzenie jest od samego stwórcy. Stworzenie i Stwórca są jednym. Powinniśmy przeżyć tę radość i leczyć nią całą tę tragiczną sytuację, ból i strach. Z "Lipcem" jest trudniej. To bardzo tragiczna historia i jeszcze nie miałem siły, żeby mówić o radości. Łatwo jest mówić o śmierci, zabójstwach, tragedii, bo wszystko, co mroczne łatwo jest opowiedzieć, a wszystko co jasne opowiedzieć trudno. Marzę o napisaniu takiej sztuki, w której wszystko zaczyna się od miłości, w środku byłaby jeszcze mocniejsza, a na końcu wszyscy utonęliby w niej. Nie byłoby konfliktu. Ale to byłby raczej hymn, pieśń. Na razie nie umiem tak pisać.

Bohater twojego tekstu "Lipiec", jak sam powiedziałeś: usiłuje dostać się do zakładu psychiatrycznego. Dlaczego?

I.W: Czemu on chce do psychiatryka? W tej sztuce opowiadam historię człowieka, który poprzez koszmary, ból, męki, idzie do Boga i do niego dochodzi.

To od razu zapytam o filozofię prawosławną, która jest w twoim spektaklu, chociaż sam prawosławnym nie jesteś.

IW: - W każdym wypadku jestem mentalnie prawosławny, jestem Rosjaninem i to bardzo silnie wpływa na mentalność. Nie jestem pewnie chrześcijaninem, bo nie chodzę do cerkwi, a jeśli chodzę, to nie wykonuję tych symboli. Bardzo lubię cerkiew prawosławną. Moja droga duchowa jest w innej religii, w innej nauce, nie będę mówił w jakiej. Ale mimo wszystko jestem prawosławnym. Uważam, że cierpienie jest odkupieniem. Dzisiaj panuje inna tendencja, ludzie wolą mówić: zajmijmy się relaksem. Oczywiście dobrze byłoby być spokojnym, oczywiście lepiej przezwyciężyć cierpienia, nie można tego zrobić, zamykając na nie oczy. Przejście przez cierpienie czyni nas bardziej realnymi.

Wspominałeś o idei sztuki, której szukasz. O świętości teatru. Czy dobrze rozumiem, że częściej nudzisz w teatrze niż jesteś pobudzony?

IW: Rzadko chodzę do teatru, wydaje mi się, że w teatrze ludzie ciągle coś udają, pokazują inne życie, nie prawdziwe życie ducha, a wymyślonych bohaterów. Traktuję teatr z szacunkiem, bardzo lubię aktorów. Nawet nie mam prawa tak mówić, bo dotąd niczego takiego nie dokonałem w teatrze. Więc mówię jako widz. Oczywiście widziałem z pięć przedstawień, które mną wstrząsnęły. Dla mnie jest dziwne, że aktor nie widzi obecności widza. On nie musi na niego patrzeć, może nawet udawać, że nie widzi, ale widz powinien wiedzieć, że aktor wie o jego obecności. Lubię teatr, tylko nie mam możliwości oglądania go takim, jakim chciałbym.

A ostatnio, co cię w teatrze pobudziło?

IW: Kilka lat temu obejrzałem spektakl Jewgienija Griszkowca, "Jak zjadłem psa". Przed widownię wyszedł człowiek, powiedział: "dzień dobry, nazywam się Żenia Griszkowiec, teraz wyjdę i znowu wrócę i to już będzie inny Żenia Griszkowiec". Wyszedł, wrócił, nic się nie zmieniło, zaczął opowiadać, ale mówił w tak prosty sposób, że nagle zrozumiałem, że to jest rola. On zagrał, że zagrał Jewgienija Griszkowca. To duża różnica - nie był sobą, nie mówił od siebie, a zagrał obraz siebie. To było wstrząsające. Do tej pory jestem pod wrażeniem tego i ciągle chcę go naśladować.

(do Karoliny Gruszki). Po raz pierwszy zagrałaś u Iwana Wyrypajewa w filmie „Tlen” o parze, która nagle się odnajduje. On chodzi z discmenem po domu w Sierpuchowie, ma słuchawki na uszach przez co nie słyszy przykazania „nie zabijaj”, więc zabija żonę dla rudowłosej dziewczyny. Ty jesteś narratorką tego filmu, ale też grasz drugą postać. Wiem, że reżyser nie miał zamiaru łączyć ról. Wiem też, że miałaś być dubbingowana, a jednak słyszymy twój własny głos. Jak przekonywałaś Iwana, aby rezygnował ze swoich pomysłów?

KG: Nie przekonywałam. Pierwszy pomysł był w ogóle taki, że miałam grać rolę bez tekstu. Zresztą wtedy dużo gorzej mówiłam po rosyjsku i wydało się naturalne, że część narracyjną będzie wykonywała rosyjska aktora. Kiedy się zgodziła wystąpić w tym filmie, długo jeszcze mailowaliśmy i Iwan sam napisał, że zmieniła mu się koncepcja i czy nie zagrałabym obu ról. Przyznam, że wtedy się przestraszyłam, bo tam rzeczywiście jest bardzo dużo tekstu rosyjskiego, w dodatku mówionego bardzo szybko, pod muzykę. Na szczęście pomyślałam, że to wyzwanie. Miałam trochę czasu na naukę rosyjskiego, kilka miesięcy. Z przyjemnością, bo podoba mi się melodia tego języka i to, jak Wania pisze swoje teksty. Więc siedziałam codziennie, długo. Okazało się, że nie trzeba mnie dubbingować. W tym filmie pojawiam się jako aktorka z Polski. I to też jest atut, usprawiedliwia mój akcent.

Chciałem skonfrontować dwie wersje waszego poznania, które były opisywane w prasie. Iwan mówił, że na festiwalu w Kijowe po pokazie jego filmu „Euforia” odważnie podeszłaś do niego i zaprosiłaś na pokaz filmu Izabelli Cywińskiej „Kochankowie z Marony”, w którym zagrałaś. Ty sama mówiłaś, że nie byłabyś taka odważna i nie zrobiłabyś tego, gdyby nie namówiła cię Izabella Cywińska i że w końcu podeszłyście razem. Więc jak było?

KG: Pani Iza Cywińska rzeczywiście ze mną była i gdyby nie to, to mogłabym się nie odważyć, to nie leży do końca w moim temperamencie. Rzeczywiście "Euforia" zrobiła na nas duże wrażenie. I kiedy zobaczyłyśmy, że Iwan stoi w korytarzu tuż przed salą, w której zaraz rozpocznie się projekcja naszego filmu, nie było wyjścia, musiałyśmy podejść.

(do Karoliny Gruszki) Co najbardziej fascynuje cię w pracy z Iwanem?

K.G.: Ciągła rozmowa, ciągłe, wspólne poszukiwanie, Iwana jako reżysera, a jednocześnie w przypadku "Lipca" też dramaturga. To, że jego rzeczywiście dotyka, niepokoi to, o czym chce opowiedzieć. Ta energia udziela się wszystkim, którzy biorą udział w projekcie. Poza tym, mam poczucie, że mam reżysera, do którego mam sto procent zaufania, to jest nie do przecenienia, bo dzięki temu można się trochę bardziej otworzyć, próbować inaczej niż się to robiło do tej pory.

Zaczynałeś jako aktor. To było twoje marzenie z dzieciństwa?

IW - Nie, uczyłem się w szkole teatralnej, chciałem być reżyserem, ale uczyłem się zawodu aktora, później dopiero uczyłem się reżyserii. I kiedy już się uczyłem reżyserii, to przestałem chcieć być reżyserem, chciałem zostać dramaturgiem.

A kim chcesz być teraz?

I.W.: Chcę być sobą. To jest najtrudniejsze i to mi się w ogóle nie udaje.

Premiera "Lipca" - 9 października, spektakle przedpremierowe - 6,7,8 października.

Rozmawiał Remigiusz Grzela, tłumaczyła Agnieszka L
Gazeta Wyborcza Stołeczna
1 października 2009

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia