Raniący obraz nieszczęścia

"Udręka życia" - reż: Jan Englert - Teatr Narodowy w Warszawie

Mrok, absolutna cisza, moment po podniesieniu kurtyny, z bliska dochodzi donośny głos mężczyzny oznajmiający: "Jestem zgubionym człowiekiem." Wtedy na scenę pada światło punktowe i widzom ukazuje się stojący niedbale protagonista Jona Popoch (grany przez Janusza Gajosa) - ubrany w pasiastą pidżamę, kraciaste kapcie i popielaty sweter. Po chwili kontynuuje: "To prawda, od której nie da się uciec. Jestem zgubiony". Już od pierwszych linijek dramatu z Jony poprzez słowa i westchnienia stopniowo zaczyna uchodzić życie. Przyszła pora, by się oswobodzić z przyziemności i spojrzeć prawdzie w oczy. A to dopiero punkt wyjścia tytułowej Udręki życia i niewinna zapowiedź tego, co wydarzy się w wykreowanej rzeczywistości

Gdy światło obejmuje całą scenę okazuje się, że gościmy w domu, a właściwie w sypialni państwa Popochów. Ich wielkie małżeńskie łoże stoi skosem do widowni, na podeście uwieńczonym pseudowykładziną w kolorze pospolitym, wpadającym w róż. W łóżku spokojnie śpi  żona, Lewiwa Popochowa (w tej roli Anna Seniuk). Tyłem do widowni, nieopodal pierwszego rzędu, zostały rozstawione w równej odległości cztery krzesła z ciemnego drewna. W tle rozpościera się nocna panorama Tel Awiwu. W scenie pierwszej życie małżeńskie podsumowane zostało przez Jonę następująco: „Leżeć razem w małżeńskim łożu, usta przy ustach, jeden szlocha, krwawi, a drugi zjeżdża z Alp z uśmiechem”. Następnie mężczyzna imitując śnieżną lawinę zrzuca Lewiwę z łóżka. W ten nietuzinkowy sposób zaczyna pożegnanie i rozrachunek z życiem, małżonką oraz sobą. Po trzydziestu spędzonych wspólnie latach, w środku grudniowej nocy, ciężar istnienia staje się nie do zniesienia. Przeczucie bliskości śmierci i poczucie bezsensu dotychczasowej egzystencji sprawiają, że decyduje się on na ostateczną rozłąkę i pozostawienie towarzyszki niedoli „jak parę znoszonych butów”. Aż do wschodu słońca przysłuchiwać się będziemy kanonadzie oskarżeń i wyrzutów, którymi przerzucać będą się małżonkowie. To „przyjęcie pożegnalne” będzie przebiegać w takt pobrzmiewającej w tle obawy przed samotnością.

Inscenizacja Jana Englerta nie może być nazwana innowacyjną. Zgodnie z przypuszczeniami spektakl jest dobry, ale samograjem staje się dzięki duetowi Seniuk – Gajos. Jednak nawet w ich grze można dopatrzeć się uchybień ze strony reżysera. Milcząca i zastygła w jednej pozie Anna Seniuk od początku jest niezwykle jednostajna i nadto zdawkowa w swej mimicznej i cielesnej ekspresji. Nie skupia uwagi widza i sprawia, że przedstawienie przeradza się w „one man show” Janusza Gajosa. On nadaje kreowanej postaci soczystości, aż tryska ironią. Odsłania się nieraz jako stary hipokryta,  czasem zwykły cham. Ale niekiedy poprzez spojrzenie, drobny gest czy wyraz twarzy widzimy wizerunek człowieka, do którego bezskutecznie pretenduje Jona. Byt jest nagi, staje się czystą samotnością do szpiku kości. Chodzące nieszczęście. Niesłychanie wiarygodne w wydaniu Gajosa. Trzeba przyznać, że z czasem i partnerka zaczyna dotrzymywać kroku aktorowi; jej bezczynność zaczyna znaczyć, zajmować. Poważne zastrzeżenia można mieć także do sceny, gdy w środku nocy odwiedza Popochów znajomy Gunkel (przyzwoicie zagrany przez Włodziemierza Pressa) pod pretekstem pożyczenia pyralginy. Podczas odwiedzin Janusz Gajos jest odwrócony plecami do widowni, a Anna Seniuk dysponuje wyłącznie prawym profilem. W takich pozach nawet wznosząc się na wyżyny sztuki aktorstwa nie można wiele zrobić. Równie dobrze mogliby oni być poza sceną i jedynie operować  głosem. Lecz biorąc pod uwagę całokształt, jest to teatr w najlepszym, klasycznym wydaniu, w którym króluje słowo i aktor. W tym kontekście należy jeszcze zastanowić się nad zasadnością animacji stanowiącej tło do rozgrywek małżeńskich. Początkowo statyczne ujęcie miasta nocą z czasem pokazane jest z coraz odleglejszej perspektywy. Jasne, że można uznać to za metaforę uniwersalności sytuacji, w jakiej znaleźli się bohaterowie. Można też dopatrzeć się nawiązania do oddalenia, jakie zachodzi na ekranie i jakiego doświadczają bohaterowie dramatu. Niestety efekt jest taki, że niepotrzebnie coś, co z założenia miało pełnić rolę drugorzędną, pochłania uwagę widzów i odwraca ją od sceny, wybija z rytmu. Zabieg ten kompletnie nie pasuje do umownej scenografii i atmosfery, jaka wytwarza się na scenie.

Wydawać by się mogło, że Udręka życia porusza tematy już dawno przedyskutowane i wyeksploatowane. Powierzchownie patrząc, widz śledzi małżeńskie utarczki w słodko-gorzkim ironicznym sosie, sprowadzając bycie razem przez trzydzieści lat do wiedzy ,,jaką lubisz kawę” i „ile ma być jajko na gazie”. Pierwszym, wręcz nachalnym skojarzeniem są Sceny z życia małżeńskiego Ingmara Bergmana, które najdosadniej podjęły kwestię tej instytucji i krytykowały jej zasadność. Zacieśnienie wymowy sztuki izraelskiego poety, dramatopisarza i reżysera Hanocha Levina do trudów dzielenia z kimś istnienia jest zbytnim uproszczeniem. Udręka życia traktuje przede wszystkim o lęku przed samotnością, bo przecież bohater już od pierwszego spotkania ze swą przyszłą żoną wie, że „nie ma tu żadnej miłości, jest tylko strach przed byciem samym w nocy”. Tą obawą są przesiąknięte wszystkie postaci dramatu. Jona doświadcza czegoś jeszcze podlejszego, samotności podczas przebywania w towarzystwie. Inny poruszony problem to odwieczna ludzka chęć nadania ludzkiej egzystencji znaczenia. Jona odmierza swoje bycie na ziemi porcjami jedzonego kurczaka. Wprawieni w życiu Popochowie, patrząc wstecz, widzą jedynie bezsens, pasmo porażek i straconą szansę. Na starość zwierzają się sobie z przedawnionych aspiracji i pasji. Robiąc rozrachunek z życiem, zapominają wszak, że to głównie oni ponoszą odpowiedzialność za jego przebieg i jakość. Lewiwa pod koniec sztuki apeluje do pisarza, który być może właśnie przebywa na widowni, by opisał jej marne życie, nadał mu sens, pomógł zrozumieć i przede wszystkim ocalił od zapomnienia. W tym dramacie pobrzmiewa także echo fascynacji Samuelem Beckettem. Tytułowa udręka przypomina nieco zmagania z życiem i sobą bohaterów Szczęśliwych dni. Hanoch Levin przyznawał, że tym, co go najbardziej interesuje, jest zło, ludzka potrzeba upokorzenia bliźniego i wykorzystania go. Udręka życia stanowi pokłosie tego przekonania. Przecież Jona zwraca się do żony nie inaczej tylko: „Krowo”, „Bydlęciu”, „Starucho”, przyrównuje bycie z Lewiwą do „ciągnięcia kawałka zepsutego mięsa na smyczy przez trzydzieści lat”. A to jedynie próbka Levinowskiego jadowitego pióra, który w momencie przeobrażenia w język mówiony poraża ze zdwojoną siłą. Niekiedy powoduje zachwyt poetycką frazą. Choćby po to, by zapoznać się z niebanalnym, świetnym tekstem w  profesjonalnym wykonaniu warto udać się do Teatru Narodowego. Ironia, która króluje w tej interpretacji często śmieszy. Uśmiech jednak szybko zastyga na ustach, bo przecież to samo dotyka lub spotkać może także nas – jak mówi Jona: ,,nasze życie to będzie ich życie”.

Martyna Bielińska
Teatrakcje
11 lutego 2012

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia