Ranking poetów polskich

"Broniewski" - reż. Adam Orzechowski - Teatr Wybrzeże w Gdańsku

Dla pokolenia 40+ Władysław Broniewski jest postacią żywą i zapamiętaną aż nadto dobrze. Szkolne akademie ku czci Polski Ludowej, rocznicy wybuchu II wojny światowej czy 1 Maja bez Broniewskiego były wręcz niemożliwe. Dla młodszych odbiorców Broniewski jest poetą nieznanym (wyjątek: "Kiedy przyjdą podpalić twój dom, nie zdziw się") i słusznie, bo wielkim, patrząc z dzisiejszej perspektywy, na pewno nie jest. Tylko w kategorii poetów na literę "B" zająłby co najwyżej czwarte miejsce (po Baczyńskim, Białoszewskim i Bursie). Natomiast jego życiorys może posłużyć za kanwę frapującej opowieści o Polsce i Polakach od Piłsudskiego do domniemanego lotu Gagarina i postawienia muru berlińskiego.

"Orlik"(taki pseudonim przyjął, wstępując do Legionów Polskich) dosłownie do ostatnich chwil życia czuł się piłsudczykiem, brał udział w trzech wojnach, za zasługi wojenne uzyskał Srebrny Krzyż Orderu Virtuti Militari oraz 4 Krzyże Walecznych. Był internowany, aresztowany i spędził 13 miesięcy na Łubiance. Odmówił Bierutowi i nie napisał słów nowego hymnu Polski, ale za to wygrał ze wszystkimi w konkursie na poemat o Stalinie (w pokonanym polu m.in. Tuwim, Różewicz, Gałczyński, Kamieńska, Jastrun). Niegdyś bez jego wierszy Polska nie mogła istnieć, w stanie wojennym był na indeksie ("Komuna paryska"). Piszczyk z najwyższej półki.

Jak każdy celebryta tamtych czasów był postacią pękniętą. Socjalista, czysty wewnętrznie komunista-jak o sobie mówił, nigdy nie wstąpił do partii i nigdy nie zapominał o szlacheckim pochodzeniu. Dzisiejsza kawiorowa lewica przegryza foie gros ogonami wołowymi finansowanymi przez Polaków szaraków, Broniewski pewnie zakanszał śledziami i ogórkami, choć niewykluczone, że po pierwom nie zakusywał, bo był wybitnym przedstawicielem polskiej kultury wódki, która zeszła już z głównej pozycji. Obecnie afrodyzjakami artystów są zioło i wyżej, a chłopaki miętkie są. Daleko im do takiego Władka, co to żadnej nie odpuścił i miał czas na wszystko. Jak kiedyś bywało obowiązkowo pił do blatu lub zielonych smoków, zwymiotował podczas jednej z imprez na koleżankę Szymborską i zmarł na raka krtani. Vodka, sometimes war, always women.

Cierpiał na niedocenienie, gdy się upił, a generalnie rzadziej się nie upijał, wydzwaniał do innych poetów, szukając potwierdzenia swej literackiej pozycji (najbardziej zależało mu na opinii Tuwima). Według Aleksandra Wata, który najczęściej mu towarzyszy w "Broniewskim", Władek był człowiekiem prawym i nieugiętym, jego zachowanie w więzieniu było wręcz heroiczne. Choć kobiet miał wiele, najgłębiej w jego sercu zawsze była tragicznie zmarła córka Joanna (Anka).

Jedną z głównych perspektyw odbioru autorów i polskiej literatury czasów Broniewskiego jest stosunek do komunizmu, tzw. syndrom "hańby domowej". Odpowiedzialność moralna za czyny popełnione w tamtych czasach jest dla wielu, w tym przede wszystkim ugrupowań twardej prawicy, kluczem do oceny twórczości artystycznej. Błędy zaczadzenia komunizmem popełniali prawie wszyscy, nie można łatwo i jednoznacznie ocenić, które z nich były dziełem ludzi podłych, które były bezmyślne, a w których sytuacjach nie było innego wyjścia. Być może jedynym sprawiedliwym był Zbigniew Herbert. Szkoda, że w "Broniewskim" nie przytoczono "Rezolucji Związku Literatów Polskich w Krakowie w sprawie procesu krakowskiego". To wyjątkowy przykład "hańby domowej". W lutym 1953 roku, czyli na miesiąc przed śmiercią Stalina, 53. krakowskich intelektualistów podpisało przehaniebny i po prostu zbrodniczy list popierający władze komunistyczne w procesie przeciwko księżom, przez co usankcjonowali moralnie czyny władz i przyczynili się do wyroku skazującego na śmierć trzech księży a wielu na długoletnie więzienie. Na liście wstydu są literaci (Szymborska, jej mąż A.Włodek i późniejszy partner K.Filipowicz, Mrożek, Słomczyński), teoretycy (Jan Błoński, Ludwik Flaszen), aktorzy (Leszek Herdegen). Omijany z niesmakiem incydent nie przeszkodził w uzyskaniu Nagrody Nobla, tworzeniu reformy teatru wraz z Jerzym Grotowskim czy nieśmiertelnej interpretacji "Pieśni o Małym rycerzu". Władysław Broniewski pisze swój rozdział w niekończącej się kronice polskiej hańby. Jest wystarczająco inteligentny, by zrozumieć terror sowiecki, którego pada ofiarą (Łubianka), ale nie przeszkadza mu to wielbić dyktatora w "Słowie o Stalinie" i nie tylko. Robi to ze względu na swoją chorą żonę, ale czy na pewno i tylko? W "Broniewskim" brakuje wielu rzeczy, choć jest tak wiele postaci, słów i detali.

Radosław Paczocha (po raz trzeci w Wybrzeżu, wcześniej "Być jak Kazimierz Deyna" w reżyserii Piotra Jędrzejasa oraz "Faza Delta" w reż. Adama Orzechowskiego) podszedł ambiwalentnie do zadania, jakie postawił przed nim dyrektor teatru i reżyser. Napisał pięcioaktowy dramat w stylu dawnego Teatru Faktu, przedstawił kilkadziesiąt postaci i prawie wszystko, co tylko można było wyczytać o Władysławie B. Weryzm zamienił się w patriotycznego plotka, zamiast teatru dostajemy okolicznościową wieczornicę, zamiast oryginalności charakterów i pomieszania mamy opowiadanie o szczegółach i zdarzeniach, które można sobie wyklikać. Tekst Paczochy nie ma w sobie tajemnicy i teatralnej gęstości. Całość jest komunikatywna, co jest akurat plusem, ale zbyt dosłowna. Na poziomie tekstu stracono szansę na stworzenie dzieła wyjątkowego, jakim mogła być opowieść o Polaku, katoliku i alkoholiku, jak o sobie mówi w dramacie Broniewski. Zamiast okropnego gadulstwa można było zbudować spektakl wokół kluczowych momentów, jak np. spotkanie z Bierutem i cały wątek z nowym hymnem Polski, konkurs na poemat o Stalinie, czy spotkanie z Markiem Hłaską. Na szczęście byli Ninkiewicz i Mirowski. I Orzechowski.

"Broniewski" dostarcza materiału do analizy jak chyba żadna dotychczasowa inscenizacja Adama Orzechowskiego. Ten bardzo dobry dyrektor zarządzający niezwykle ważną, szczególnie ważną przy niewielkiej ilości teatrów w okolicy, instytucją kultury, dotychczas z reguły poświęcał swoje ambicje reżyserskie dla dobra kierowanej przez siebie firmy. Najczęściej reżyserował komedie, obsadzając je w większości mniej popularnymi aktorami, a z rzadka popełniał coś poważniejszego. Przez wiele lat część krytyki nie mogła mu darować, że śmiał nastąpić po Macieju Nowaku, który ciągle jest wspominany w środowisku intelektualnym Gdańska jako postać na poziomie co najmniej Wernyhory. Zmagając się ze środowiskowym odium stabilizował teatr jako firmę i reżyserował. Niestety, rzadko zdarzały mu się realizacje godne zapamiętania, do Orzechowskiego przylgnęła opinia reżysera z "ciężką ręką". Środowiskowe lenistwo i etykietowanie sprawiło, że nawet spektakle, które zasługiwały na cieplejszy odbiór (np. "Faza Delta") były krytykowane w przysłowiowy czambuł*, ciągle do dobrego tonu salonowego należy krytykowanie a priori i a posteriori wszystkiego, co wychodzi z pieczątką "Made by Orzechowski", a w skrajnych przypadkach niechęci "Made by Wybrzeże".

Pierwszy akt "Broniewskiego" jest trudny do skonsumowania. Zalewają nas dziesiątki faktów i postaci, na pewno fascynujących dla polonistów na emeryturze i historyków literatury, ale w większości nudnych i niszczących percepcję. Orzechowski wybrał chyba adekwatną do tej wyliczanki formułę akademii, swoistego rodzaju produkcyjniaka patriotycznego. Aktorzy z charakterystyczną emfazą wygłaszają kwestie frontem do narodu, z wysoko podniesioną głową. Bardzo nie lubię takiego teatru, "gadanego", w którym niby w nawiasie, ale ostatecznie łopatologicznie, mówi się, a nie gra, przytacza, a nie inscenizuje.

Pomysł na architekturę spektaklu znany już z Dużej Sceny z inscenizacji Adama Nalepy. Zamiast deszczu niczym z Tarkowskiego, czerwone konfetti spod sufitu. Jest za to muzyka Marcina Mirowskiego, która winduje spektakl, tworzy jego dramaturgię, choć może zbyt często powtarzane są głośne akordy na zakończenie scen. Muzyka teatralna Mirowskiego nawiązuje do neoklasycyzmu i najlepszych wzorców amerykańskiej muzyki filmowej. Każdemu spektaklowi, który widziałem, daje potęgę oraz jakość i jest współtwórczynią sukcesu.

Na szczęście w drugim akcie aktorzy zdecydowanie częściej wchodzą w interakcje. Ostatnie mniej więcej 45 minut to teatr najwyższej próby. Elegijny rozrachunek ze wszystkim i wszystkimi, długie pożegnanie zwycięskiego w wielu bitwach potężnego człowieka, dostarcza widzom tak rzadkiej w dzisiejszym teatrze czystej magii i elementarnego wzruszenia. To zaspokojenie tęsknot za teatrem mądrym, podejmującym ważne dla nas tematy i komunikatywnym. Tutaj była jakość, intensywność i wiele momentów metafizycznego zatrzymania.

Zaczarował mnie Robert Ninkiewicz. Nie widziałem go nigdy w słabej formie, a "Sprawa operacyjnego rozpoznania" czy "Płatonow" to pierwsze pozycje w portfolio. Jednak "Broniewski" to summa Ninkiewicza, to życiówka. Jego starszy Broniewski (młodszego gra dobrze Michał Jaros) jest przekonywujący w każdej odsłonie. Jest cierpiącym na kompleks niższości/wyższości artystą, czuje się niedoceniany i niedokochany, chce uchodzić za poetę proletariackiego a etykietują go jako romantycznego. Jest komunistycznym szlachcicem, katolikiem zdradzającym żony taśmowo, żołnierzem walczącym za Polskę, prześladowanym przez NKWD, a jednocześnie Stalina podziwia. Stara się być jednoznaczny i konsekwentny, raz jest podmiotem, a za następnym razem przedmiotem zdarzeń, raz decyduje o losach, ale częściej jest igraszką losu, jak miliony Polaków w tamtych czasach. Bardzo dobry warsztat (mimo "słusznych rozmiarów" Ninkiewicz jest bardzo sprawny fizycznie, a do tego świetnie podaje tekst) służy mu wielostronnie, łączy siłę fizyczną z liryzmem, co daje efekt przeszywający. Scena, w której dowiaduje się o śmierci swej córki-bzdurki i w której kapitalnie partneruje mu Sylwia Góra Weber bezgłośnie powtarzając za nim słowa, transmituje poprzez niewidzialny kabel połączeniowy ciary na plecach nawet najbardziej gruboskórnych odbiorców. Robert Ninkiewicz, aktor Teatru Wybrzeże, wskoczył do ekstraklasy polskiego aktorstwa teatralnego, jest mistrzem.

Pozamiatane, tak się mówi kolokwialnie o sytuacji, w której ciężko jest cokolwiek zrobić. Tytułowa postać przyćmiła wszystkie pozostałe, choć na uwagę zasługuje przede wszystkim Marek Tynda jako Bierut w perełce nt. hymnu polskiego i Dorota Androsz, na co dzień wręcz przekroczeniowa performerka, a w roli Anki delikatna, ciepła i do zakochania. Piotr Chys "położył" dwie bardzo ważne postaci epizodyczne, czyli gen.Andersa i Marka Hłaski. Szkoda, że ten aktor po momencie przemiany fizycznej wrócił do punktu, w którym należy sobie zadać ponownie zasadnicze pytania.

"Broniewski" premierowy zapewnie niedługo zostanie skrócony - spokojnie można uciąć pół godziny, co tylko pomoże spektaklowi, a na pewno nie przywróci do życia Standego, Wandurskiego i kilku innych. Spektakl w reżyserii Adama Orzechowskiego, mimo wielu zastrzeżeń, należy zapisać po stronie wpływów. Dlaczego? Bo do teatru przychodzi się po przeżycie metafizyczne, a to mnie spotkało na premierze bez wątpienia. Mam też osobną nadzieję związaną z reżyserem spektaklu. Kto wie, może "Broniewski" otworzy nowy okres w jego twórczości, który będzie cechować energia uzyskana pod koniec ostatniej premiery?

Rzeczywistość dopisała jeszcze jeden kontekst. Dzień po premierze na Dużej Scenie, zaraz po drugim wystawieniu, aktorzy "Broniewskiego" pod opieką reżyserską Adama Nalepy pojawili się na czytaniu tekstu "Golgota Picnic". To było dla nas wszystkich niezwykłe przeżycie, wzbogacone "efektami specjalnymi". Myślę, że Władysław Broniewski, gdyby żył, pojawiłby się na jakimś wydarzeniu podczas akcji "Golgota Piknik-zrób to sam". I stanąłby po właściwej stronie.

Do końca lipca w foyer Teatru WYbrzeże czynna jest wartościowa wystawa poświęcona Broniewskiemu.

Piotr Wyszomirski
Gazeta Świętojańska
4 lipca 2014

Książka tygodnia

Ziemia Ulro. Przemowa Olga Tokarczuk
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak
Czesław Miłosz

Trailer tygodnia