Rewia w kanałach

"Les Miserables" - reż. Wojciech Kępczyński - Teatr Roma w Warszawie

Smętna twarzyczka Cosette z ilustracji Emile\'a Bayarda do pierwszego wydania "Nędzników" już od trzydziestu lat krąży w pociągach metra, spogląda oskarżycielsko ze ścian drapaczy chmur i blaknie na przedmiejskich billboardach w kilkudziesięciu krajach świata. Musical "Les Miserables" Claudea--Michela Schónberga jest pod pewnymi względami wyjątkowy

Do stycznia 2010 roku poszedł na londyńskim West Endzie aż dziesięć tysięcy razy. W Wielkiej Brytanii cieszył się tak wielką popularnością, że wznowiono go w Paryżu z librettem tłumaczonym z wersji angielskiej Herberta Kretzmera, mimo że wersja oryginalna wyszła spod pióra Alaina Boublila, autora tekstów do wszystkich najważniejszych musicali Schónberga. Przyczynił się do wzlotu Susan Boyle, zaniedbanej i niezrównoważonej psychicznie Szkotki, która podbiła serca widzów Britains Got Talent brawurowym wykonaniem pieśni "Fantine / Dreamed a Dream". Susan Boyle z kolei przyczyniła się do raptownego nawrotu popularności "Les Mis" - także w Polsce, gdzie musical wystawiono wprawdzie nie po raz pierwszy, ale za to próbując wytworzyć aurę wyjątkowości inscenizacji Wojciecha Kępczyńskiego. Choć przecież spektakl Jerzego Gruzy z 1989 roku w gdyńskim Teatrze Muzycznym też zrealizowano w wersji non-replica, a wcielający się w postać Valjeana Jerzy Jeszke pięć lat później zadebiutował w tej samej roli na niemieckiej premierze "Nędzników" w Duisburgu.

Bo Wojciech Kępczyński, zwolennik systemu producenckiego, musi rozpalić machinę promocyjną do białości, żeby jego teatr mógł funkcjonować na odpowiednim poziomie. Każde przedstawienie idzie kilka sezonów przy pełnej widowni, co najmniej sto razy w roku. Dyrektor musi opowiadać dziennikarzom, że wciąż podnosi poprzeczkę i dziesięć lat wcześniej nie zdecydowałby się na wystawienie "Les Miserables". Musi wmawiać widzom, że producent Cameron Mackintosh tak się zachwycił Teatrem Roma, że chętnie by go kupił na pniu, ale - sami Państwo rozumieją - atak na WTC, kryzys w branży... Warszawska premiera "Nędzników" była skazana na sukces - w przeciwnym razie przedsięwzięcie w ogóle nie miałoby racji bytu. Jeśli chodzi o efekty specjalne na deskach Romy - po lądowaniu śmigłowca w "Miss Saigon" i spadającym żyrandolu z "Upiora w operze" istotnie trudno było podnieść poprzeczkę. Nie pozostało więc nic innego, jak zainwestować w projekcje i sterowane laserem platformy - zwłaszcza że ulubiony warszawski teatr Camerona Mackintosha nie jest wyposażony w scenę obrotową.

Daruję sobie dalsze uszczypliwości, bo działania dyrektora Teatru Roma przynoszą imponujące efekty. W miejsce prowincjonalnej operetki dostaliśmy w miarę nowoczesną scenę musicalową o bardzo klarownym profilu, frekwencja wzrosła niepomiernie, a zachodni producenci patrzą łaskawym okiem na tutejsze wysokobudżetowe produkcje. Wprawdzie kierunek rozwoju musicalu na świecie wyznaczają przede wszystkim sztuki grane off-Broadway i wystawiane w skromnych teatrach awangardowych, ale w Polsce daleko nam jeszcze do takich tendencji. Osobiście wolałabym pójść na "The Demon Barber of Fleet Street" Stephena Sondheima albo uśmiać się do łez na rewii w rodzaju Hellzapoppin\'. Trzeba jednak pamiętać, że zbiorowy widz Teatru Muzycznego Roma, zapełniający widownię do ostatniego miejsca, nie jest ani prawdziwym teatromanem, ani znawcą musicalu, ani tym bardziej krytykiem muzycznym.

Jeśli już o krytyce mowa, pierwsze paryskie spektakle "Les Miserables" spotkały się z miażdżącą oceną. I słusznie, bo w porównaniu z arcydziełami gatunku to ciąg przebojowych, prostych jak drut piosenek, odbębnionych w rytm wybranych wątków fabularnych z powieści Victora Hugo. Żeby zmieścić ten traktat moralny, manifest polityczny i epopeję historyczną w ramach niezbyt długiego spektaklu, kompozytor i librecista uciekli się do licznych uproszczeń, zachowując w zasadzie tylko narrację miłosną i konflikt między Valjeanem a Javertem. Cała reszta - dylematy światopoglądowe, cierpienie wykluczonych, rewolucja społeczna - posłużyły im jedynie za plakatowe tło do tyleż wartkiej, co naiwnej i schematycznej opowieści przygodowej. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby Schónberg miał talent na miarę mistrzów w rodzaju Fredericka Loewego, a przynajmniej gruntowne wykształcenie muzyczne. Tymczasem musical "Les Miserables", prócz wad rzekomych gatunku - prostoty libretta, wyświechtanych chwytów scenicznych i tradycyjnej techniki aktorskiej - nosi skazę prawdziwą i niewybaczalną: kiczowatą, po dyletancku skomponowaną muzykę.

Z tym większym zdziwieniem odnotowuję, że dwie i pół godziny w Teatrze Roma spędziłam bez specjalnej przykrości. Zadziałała magia konwencji i nieodparta potrzeba wzruszeń, z którymi entuzjaści musicali akurat kryć się nie muszą i nie mają zamiaru. Komputerowo sterowane dekoracje zmieniały się bezszelestnie, laserowy deszcz padał jak żywy, paryskie rudery stały jak malowane, żebracy paradowali w ubogich, acz schludnie podartych łachmanach, studenci zaś - w jedwabnych kamizelkach. Barykada piętrzyła się aż po samo nadscenie, sztandary były czerwone jak krew, armaty dymiły obficie, przyprawiając wrażliwszą część widowni o długi paroksyzm kaszlu. Inscenizację przygotowano po bożemu, bez żadnych ekstrawagancji - no, może poza sceną samobójczej śmierci Javerta, rzucającego się z mostu do pogrążonej w oparach mgły Sekwany (mały przyczynek do zastosowania zasady względności Galileusza w praktyce teatralnej). Obrazki zmieniały się jak w kalejdoskopie, siedemnaście lat akcji minęło jak z bicza strzelił, nawet nie zdążyliśmy zauważyć, jak ten Valjean się postarzał.

Niestety, trochę mniej gładko poszło ze stroną aktorską i muzyczną spektaklu. Dobry wykonawca musicalowy powinien umieć grać, śpiewać i tańczyć - polscy wykonawcy, nawet ci najlepsi, miotają się między konwencjami, próbując osiągnąć jakiś dziwny kompromis. Nie mają solidnego warsztatu, więc ich gest sceniczny niewiele odbiega od amatorskich poczynań śpiewaków w teatrach operowych. Z braku odpowiedniej tradycji wokalnej w Polsce czerpią wzory z czego popadnie - począwszy od operetki, przez rock-operę, na Konkursie Piosenki Eurowizji skończywszy. Tymczasem śpiew w musicalu jest sztuką odrębną, której podstawy opanował bodaj tylko Łukasz Dziedzic (Javert). Wszystkie trzy panie (Edyta Krzemień w roli Fantine, Ewa Lachowicz jako Eponine i Paulina Janczak - Cosette) mają kłopoty z intonacją i barwą. Pozbawiony charyzmy Janusz Kruciński (Jean Valjean) rozśpiewywał się długo i dopiero w drugim akcie stworzył w miarę przekonującą postać sceniczną. Pozostali dorośli wykonawcy nie stworzyli pamiętnych kreacji - może poza Anną Dzionek i Tomaszem Steciukiem w charakterystycznych rolach państwa Thenardier. Z występujących w spektaklu dzieci brawa należą się przede wszystkim Tomaszowi Chodorowskiemu (Gavroche) - jest nadzieja, że ten bezpretensjonalny i świetny aktorsko chłopak wyrośnie kiedyś na prawdziwego triple threat musicalu. Orkiestra Teatru Muzycznego Roma pod dyrekcją Macieja Pawłowskiego gra całkiem porządnie - i doprawdy nie trzeba nagłaśniać jej sprzętem, który lepiej spełniłby swoją funkcję podczas koncertu rockowego na warszawskim Bemowie.

Opuszczałam wypełniony po brzegi teatr z niepokojącym przeświadczeniem, że wstrętny służbista Javert, obsesyjnie ścigający nawróconego grzesznika Valjeana, jest postacią dużo sympatyczniejszą, bardziej złożoną i wyrazistą niż jego niedoszła ofiara. Czyżby aż tak mnie przekonał występ Łukasza Dziedzica ? A może to dowód na moją przekorę? Oznaka sprzeciwu wobec polityki repertuarowej Wojciecha Kępczyńskiego, który karmi nas łatwymi szlagierami z listy przebojów West Endu - zamiast przedstawić nam pełnokrwistych, niejednoznacznych bohaterów prawdziwych arcydzieł musicalu?

Dorota Kozińska
Teatr
23 grudnia 2010

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia