Rewolucja to są małe gesty

"Żony stanu, dziwki rewolucji, a może i uczone białogłowy" - reż. Wiktor Rubin - Teatr Polski w Bydgoszczy

Brawurowo zagrany spektakl "Żony stanu, dziwki rewolucji, a może i uczone białogłowy" Teatru Polskiego w Bydgoszczy nie zostawia niedomówień. To jest jasne stanowisko artystów w sprawie walki kobiet o ich prawa. Punktem wyjścia są kobiety rewolucji francuskiej, ale nikt nie ma wątpliwości, że chodzi o to, co dzieje się dzisiaj - w Polsce, na świecie.

Inspiracją dla dramaturżki i autorki tekstu, Jolanty Janiczak, stała się postać Theroigne de Mericourt, feministycznej działaczki rewolucji francuskiej, walczącej o prawa kobiet - obywatelek, o równość, wolność, solidarność. W jej postać (znakomita rola) wcieliła się Sonia Roszczuk. Dla niej nie ma kompromisów: walczy o wpisanie Deklaracji Praw Kobiety i Obywatelki do Deklaracji Praw Człowieka i Obywatela, oskarża przywódców rewolucji francuskiej - Dantona i Robespierra - o to, że widzą kobiety jedynie jako "ozdobniki". Walczy też z innymi kobietami, w tym ze swoją matką (w tej roli Małgorzata Witkowska), żądając od nich "radykalnej postawy".

- Nikt nie może być prześladowany, zwłaszcza z powodu swych najgłębszych przekonań. Kobieta ma prawo wstępowania na szafot, powinna mieć też prawo wstępowania na trybunę - tak w proteście przeciwko konstytucji odmawiającej kobietom praw obywatelskich napisała Olimpia de Gouges, kolejna z kobiet rewolucji francuskiej. I te słowa też padają na scenie w polemice z Robespierrem (Roland Nowak).

Walka o to, aby "kobieta pozostała równa mężczyźnie we wszystkich prawach" podczas rewolucji francuskiej to w tym spektaklu pretekst do opowiedzenia o roli kobiety, jej podmiotowości obecnie. Dlatego autorzy przedstawienia zręcznie przeskakują w czasie, używając do tego celu pewnych symbolicznych, lecz czytelnych zabiegów.

Aktorki czerwone suknie zamieniają na szare kombinezony, co zdecydowanie bardziej upodabnia je do mężczyzn. Błękitną, przejaskrawioną w kształcie krynolinę, przypominającą niemal stół, który zresztą służy też za podkładkę dla choćby zapalniczki, zdejmuje z siebie również Maciej Pesta, na scenie gej Esguirol, walczący o prawa dla mniejszości seksualnych. Danton (Marcin Zawodziński), świetnie odegrana postać groteskowa, taki współczesny Narcyz, zachwycony Rosją, w pewnym momencie zaczyna nucić znaną melodię "A ja idu, szagaju po Moskwie". Mówiąc o "rewolucyjnej" roli kobiety, cytuje Lenina.

W tym spektaklu "gra" cały teatr. Drzwi na widownię otwierają się na świat, na pokazanie społeczeństwu, że problem równouprawnienia dotyczy wszystkich i ciągle jest aktualny. Kobiety domagają się parytetów w życiu zawodowym. Nie tylko w parlamentach, urzędach, ale i w Kościele - Małgorzata Witkowska obwołuje się nowym papieżem w kościele, w którym swoje miejsce znajdą także zwierzęta. Aktorki znoszą ze sceny transparenty opierając je o ściany i drzwi wyjściowe teatru - widzowie najpierw doznają lekkiego uczucia klaustrofobii, aby po chwili poczuć ulgę... Niektóre transparenty są puste, mają tylko taśmą przymocowane czarne markery - otwarta przestrzeń do dyskusji. Prawo do uzupełnienia manifestu o własne hasła wolnościowe.

Czy menstruacja, ciąża, połóg muszą powodować, że kobieta jest traktowana jako pracownik drugiej kategorii? - padają ze sceny pytania. Kiedy mowa jest o telewizji, publiczność może zobaczyć na ekranie Martynę Peszko i Małgorzatę Trofimiuk na ulicy, manifestujące przed teatrem. Jest też i pierwsze zaskoczenie - widzowie zostają wciągnięci do sztuki (dosłownie) chwytając za ręce aktorki, które tworzą z nimi łańcuch, powstających ze swoich wygodnych, bezpiecznych dotąd miejsc (bierna rola widza w teatrze) ludzi, aby podnieść się do pierwszego protestu - tak tworzy się kilkadziesiąt metrów praw kobiet... Prawie cała duża sala Teatru Polskiego w Bydgoszczy stoi. Nieziemski widok.

Spektakl to także pytanie o rolę teatru, na ile on może zmienić rzeczywistość. - Chciałabym, żeby kobiety grały same główne role - mówi Beata Bandurska, wcielająca się w postać, której pierwowzorem była Olimpia de Gouges. - No, uderz mnie, uderz, ale tak naprawdę - krzyczy Sonia Roszczuk do Małgorzaty Trofimiuk, która do tej pory najbardziej radykalna w swych postulatach, tchórzy. - Ja wolę dostać tam (na ulicy) naprawdę, niż tu na niby - odpowiada jej Roszczuk.

Czy spektakl to tylko w rzeczywistości niewiele znaczący gest? Czy jesteśmy gotowi wyjść na ulicę i protestować w imię walki o nasze prawa?

Premierowa widownia została zaproszona do udziału w happeningu. Część widzów chwyciła w ręce transparenty, na których widniały hasła znane z ostatnich czarnych marszy: "Chcemy kochać, a nie umierać", "Moja macica to nie kaplica", a także te z manifestacji przeciwko cenzurowaniu spektakli: "Nie oddamy wam kultury", te podpierające od pewnego czasu ściany na około. Najciekawsze w tym było badanie społeczne - realizatorzy musieli przygotować się na dwa scenariusze - również na ten, że nikt nie wstanie i nie pogna za Sonią Roszczuk przed budynek. Ciekawe, jaki mieli na to patent? Nie dowiemy się, ponieważ, na początku nieśmiało, ale z coraz większym przekonaniem, ludzie wstawali, brali do ręki transparenty i, niektórzy bardziej z ciekawości, inni z przekonania, szli teatralnym korytarzem na al. Mickiewicza za aktorką. Ten trwający kilka minut kolejny spontaniczny protest z udziałem widowni, kto pozostał na swoim miejscu, mógł oglądać w środku - na ekranie.

Zasłużone brawa! Temat poważny, ale autorzy spektaklu nie pozbawili go humoru, ocierającego się o kabaret, groteskę, celowo przerysowując postaci. Znakomite role grającej niezwykle ekspresyjnie Soni Roszczuk, przekonującej Beaty Bandurskiej, świetnych w swym komizmie Małgorzaty Witkowskiej, Rolanda Nowaka i Macieja Pesty.

Tomasz Welcz
www.bydgoszczinaczej.pl
5 listopada 2016

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...