Rewolucji trudno oczekiwać

o warszawskich scenach pod dyrekcją Tadeusza Słobodzianka

Cztery sceny w trzech różnych miejscach Warszawy to spore wyzwanie. Nie wiem, czy koniecznie pod jedną dyrekcją, ale to inna bajka. Dyrektor Słobodzianek dwoi się i troi, by każdej z tych scen zapewnić nieco odmienny profil, a tym samym zdobyć widzów i spełnić ich różne oczekiwania - pisze Elżbieta Baniewicz w Twórczości.

Stara się prowadzić teatr repertuarowy, czyli wystawiać sztuki różnych autorów bez zabiegów dekonstrukcji i przepisywania; sam jest dramaturgiem, więc wierność autorom (w najprostszym sensie) jest w tym przypadku zrozumiała. Sobie pozostaje wierny również, na Woli grane są jego "Nasza klasa" i "Prorok Ilja", w Dramatycznym "Młody Stalin", a na scenie Przodownik "Merlin". Ponieważ żadne z tych przedstawień nie jest arcydziełem, spotykają dyrektora przeróżne złośliwości, by nie powiedzieć pewien ostracyzm środowiskowy wzmocniony jego stylem bycia i pewnością siebie. Nie są to współrzędne ułatwiające prowadzenie tak rozbudowanej instytucji, a to przekłada się na sposób wykonania konkretnych spektakli.

W Dramatycznym grywane są spektakle wcześniejsze, jak "W imię Jakuba S." Strzępki i Demirskiego, "Persona/Marilyn" Krystiana Lupy, "Absolwent" reżysera Jakuba Krofty, który na zakończenie obecnego sezonu przygotował "Króla Edypa". Wcześniej Artur Tyszkiewicz wyreżyserował "Nosorożca" Ionesco, a Małgorzata Bogajewska "Trzy siostry" Czechowa. Trudno nie zauważyć, że jest to klasyka z najwyższej półki. I chyba w tym problem, tak ambitny repertuar mogą bowiem zrealizować wybitni reżyserzy z bogatym w indywidualności zespołem aktorskim. A z tym krucho.

Scenografia do "Trzech sióstr" pozostaje minimalistyczna, z przodu sceny ledwie kilka krzeseł, fotel dla doktora, w głębi, do sceny uroczystego śniadania, spory stół, brzózki na horyzoncie ujęte w pleksiglasową obudowę ukażą się podświetlone dopiero na zakończenie. Za to cały czas miga zegar odmierzający nasz dług publiczny. Pierwszy akt idzie dość nieporadnie, życzenia dla Iriny, czyli "Happy Birthday to You", które śpiewa Natasza, niczym Marilyn Monroe na urodzinach Kennedy'ego, przez estradowy mikrofon zgrzytają jak stalówka po kałamarzu. Współczesne stroje Maszy i Olgi bez wyrazu, ale nie rażą tak, jak biała plażowa (w maju!) sukienka Iriny. Zaskakuje Adam Ferency w roli amanta Wierszynina, tym bardziej że podobnie "stary" Andrzej Blumenfeld w roli Kułygina, zdradzanego męża, radzi sobie świetnie, ze sporą autoironią. Spektakl trzyma tekst i najlepsza rola Pauli Kinaszewskiej jako Nataszy. Oszczędna w gestach, stanowcza w słowach, dobrze wie, jak manipulować swym mężem i jego siostrami, by zdominować wszystkich i stać się panią domu, a na boku kręcić romansik z miejskim urzędnikiem.

Drugi akt, po pożarze, trąci sztampą, aż żal patrzeć. Siostry się snują, pokładają na materacach, chowają głowę między ramiona, słowem, usiłują oddać nastrój prostracji. Mało to przekonujące, aczkolwiek wypowiadane kwestie świadczą o całkowitym bankructwie ideałów i pragnień. Scenę ożywia wybuch Andrzeja (Maciej Wyczański), domagającego się szacunku dla swej "dobrej, kochanej żony" zawierający dostateczną nutę ironii, by mógł poruszyć.

Najgorzej wypada zakończenie. Wszystkie rachuby i marzenia o lepszym życiu w Moskwie legły w gruzach. Oficerowie wyjeżdżają, a wraz z nimi znikają szanse - jeśli nie na odmianę losu, to choćby na spełnienie uczuć, jak w przypadku Maszy zakochanej w Wierszyninie. Scena rozpaczy grana jak w tanim melodramacie - Agnieszka Warchulska płacze, rzuca się na podłogę, ściska ukochanego za kolana - pokazuje raczej brak klasy, nieautentyczność jej reakcji, niż każe współczuć. Błąkająca się bez wyrazu Anna Szymańczyk końcówkę gra nieźle. Gdy jej Irina dowiaduje się o śmierci barona, siedzi nieruchomo na krześle i mówi jedno słowo: "Wiedziałam". Nie udało się jej oszukać losu, zgodziła się wyjść za mąż za niekochanego człowieka, by wyjechać z miasteczka, lecz i to okaże się fiaskiem; zazdrosny Solony zabił barona w pojedynku. Nic się nie zmieni i siostrom Prozorow może być tylko gorzej. Olga (Anna Gajewska) została wbrew woli dyrektorką szkoły i bezmyślnie maszeruje w miejscu ubrana w uniform, co raczej śmieszy, niż przejmuje współczuciem. Oglądając spektakl, cały czas miałam uczucie, że fonia i wizja się rozjeżdżają, dobry tekst, zamiast uruchamiać prawdziwe reakcje współczesnej widowni, pozostaje przeważnie deklamowany przez brzydko ubranych aktorów w brzydkim otoczeniu.

Kolejny spektakl drażni jeszcze bardziej. Oddanie "Króla Edypa" specjaliście od teatru lalkowego to pomysł tyleż ryzykowny, co świadczący o bezradności dyrekcji. Aktorzy nie zdołali nawet wydobyć zalet nowego, świetnego zresztą, przekładu Antoniego Libery, za co trudno winić czeskiego reżysera, który nie potrafi dosłyszeć fałszu poszczególnych kwestii; to nie jego ojczysty język. Poza Adamem Ferencym w roli Kreona i Magdaleną Smalarą jako Służebną aktorzy zacierają rytmy, średniówki i trafność użytych słów. Zwłaszcza Jokasta w wykonaniu ładnej i zgrabnej Haliny Skoczyńskiej brzmi fałszywie. Bo też nie wiadomo, kogo gra - antyczną królową czy raczej bohaterkę Faye Dunaway z "Chinatown" Polańskiego. Ubrana w czerwoną, przystrojoną czarnymi dodatkami garsonkę wygląda, jakby poruszała się po Schodach Hiszpańskich w Rzymie na pokazie haute couture, a nie po królewskim pałacu w Tebach. Wtóruje jej, w nader ciasnym garniturku, Sławomir Grzymkowski, który poza płaski psychologizm nie wychodzi. Ten Edyp pozostaje zbyt nijaki, by przekonać nas o sile ciążącego nad nim fatum. Przeniesienie opowieści Sofoklesa w realia współczesne nie całkiem się sprawdza. Mamy tu i czerwoną lożę, na wzór tej odnalezionej w Pałacu Kultury loży Stalina, a także współczesny chór wyglądający jak zgromadzenie przechodniów obserwujących maraton. Chór ten tańczy, rapuje i zagłusza skutecznie sens wykrzykiwanych słów. Pozostali bohaterowie w garniturkach. Tylko Tejrezjasz (Olgierd Łukaszewicz) pojawia się zakutany w białe długie szaty, jakby zabrakło scenografowi pomysłu na strój współczesnego wróżbity, co aktor nadrabia, upajając się własnym głosem. Za to Władysław Kowalski jako stary posłaniec, wyjawiając tajemnice króla, wzrusza; zagubiony człowieczek w trybach machiny losu zwykle budzi uwagę.

Cały spektakl grzeszy jednak nadmiarem aktualności i efektów. Za dużo tu odniesień do totalitarnego państwa, za dużo czerwonego światła omiatającego kiczem horyzont, schlebiania modzie na nagość. Edyp po śmierci żony/matki, wyłupiwszy sobie oczy, wychodzi pokrwawiony, ale goluteńki; niepotrzebnie, to fałsz i estetyczny, i myślowy. Dzisiejszy tyran na pewno nie szukałby wokół siebie winnego, gdyby na jego państwo spadła klęska nieurodzaju. Pożyczyłby za granicą pieniądze albo je dodrukował, by uciszyć lud, a służbom poleciłby wsadzić opozycyjnych pyskaczy do pudła albo psychiatryka. Poszukiwanie prawdy zleciłby powołanej spec-komisji i dalej rządziłby sobie spokojnie, bo wiadomo, że ona sprawy nie wyjaśni, tylko rozmydli i końcu w wodzie utopi. Aktualność Edypa należy do innego niż tylko polityczny porządku.

Dlatego o wiele bardziej podobał mi się surowy, wręcz ascetyczny (bez uaktualniania, politykowania, udziwniania) spektakl Króla Edypa w Ateneum przed laty. Gustaw Holoubek i doskonali aktorzy - Teresa Budzisz-Krzyżanowska, Jerzy Trela, Piotr Fronczewski - urzeczywistnili, przede wszystkim słowem, antyczną potęgę boskich wyroków przesądzających o nieuchronności ludzkiego losu. Wprawdzie dziś te kategorie zastąpił przypadek i poczucie absurdu, ale zakodowany w nas atawizm myślenia każe pamiętać o prawach moralnych wyznaczających tragiczne współrzędne istnienia.

Scena na Woli im. Tadusza Łomnickiego zaprasza na "Madame" Antoniego Libery i "Iluzje" Iwana Wyrypajewa sprzed trzech sezonów, na "Kamasutrę. Naukę rozkoszy" Watsjany Mallanagi, kryminał Fausta Paravidino "Martwa natura w rowie", "Koziołka Matołka" Kornela Makuszyńskiego dla dzieci, na komedię muzyczną "Exterminator" Przemka Jurka i na Molierowskiego "Mizantropa", słowem, dla każdego coś miłego. I dobrze, widzowie nie z jednej matki się wzięli.

Ostatnio modny stał się Molier, wystawiają go w Poznaniu i w Toruniu. Tomasz Łubieński napisał zajmującą, złożoną z błyskotliwych analiz czterech arcydzielnych komedii książkę "Molier współczesny". Jawnie odwołującą się do słynnego Szekspira współczesnego Jana Kotta. Niejako w hołdzie dla profesora, którego Łubieński był studentem. Ta świetnie napisana książka usiłuje dowieść, że wielki mechanizm historii, miażdżący władców Szekspira, w dobie demokracji powoli odchodzi w przeszłość, a nam lepiej się przeglądać w komediach królewskiego tapicera, dziejących się na rozpustnym dworze Króla Słońce. Wersal był trzysta lat temu centrum świata, świata władzy, wpływów i kultury. To tu oraz na salonach arystokratek rodziła się wyrafinowana sztuka konwersacji, tyleż sławne, co wyszydzane precieuses (wykwintnisie) cywilizowały brutalne męskie obyczaje dowcipem, subtelnym gustem w literaturze i obyczajach. Jak dziś w Nowym Jorku czy Rzymie, biło tu serce mody i luksusu. To tu Le Nótre ujął naturę w formy geometrii, projektując wersalskie ogrody. W ciasnych, dusznych pokoikach na poddaszu arystokraci, właściciele zamków i latyfundiów tłukli młoteczkami wszy wyłażące spod peruk (co fantastycznie opisał Josś Cabanis w książeczce Md; kochany Saint-Simon), byle tylko być codziennie w zasięgu wzroku najpotężniejszego monarchy świata, przechadzającego się po lustrzanych salach barokowo zdobionego pałacu. Na potrzeby króla i świty liczącej około tysiąca osób pracowało dziesięć tysięcy służących, kamerdynerów, ogrodników itd., co musiało się sto lat później skończyć zburzeniem Bastylii. Ale za czasów najjaśniejszego Ludwika XVI tworzyło się współczesne społeczeństwo rozdzierane intrygami i konfliktami. Libertyni zderzali się z dewotami, hipokryci z weredykami, arystokraci z mieszczanami. Gdy dwór rywalizował z miastem, Wersal z Paryżem, wyrafinowane towarzystwo z nieokrzesaną prowincją, przekupstwo w walce o łaski i tytuły, bluźnierstwa, ekskomuniki, banicje były na porządku dziennym. Dla szefa królewskiej trupy teatralnej poligon doświadczeń niebywały, natura ludzka w całej swej obrzydliwości. Nic dziwnego, że sam grał Alcesta, człowieka prawdy i braku kompromisu, oskarżyciela zakłamania i pustoty.

Grzegorz Chrapkiewicz "Mizantropa" [na zdjęciu] rzuca na tło współczesne. Ściśle mówiąc, na tło glamouru i luksusu, posiłkując się przede wszystkim talentem Agnieszki Bartold, autorki scenografii. Bohaterowie poruszają się po wysypanej białym żwirkiem podłodze, przedzielonej pośrodku błyszczącym pasmem plastiku. Z lewej strony naturalnej wielkości plastikowy biały koń i takież drzewo obsypane czerwonymi liśćmi oraz biały plastikowy barokowy fotel. Drugi taki sam na pięterku, w samotni Alcesta. Wrażenia surrealizmu dopełniają pojawiające się na ekranie, umieszczonym na Unii horyzontu, prace Rafała Olbińskiego: piękna Leda rozciągająca ponętne ciało na krzesłach przed wielkim łabędziem, zaskakujący pejzaż francuskiego ogrodu, gdzie w okrągłych koronach drzew widnieją sylwetki białych koni wycięte z zielonego tła, perspektywy architektoniczne przywołujące kulisową scenografię teatrów i XVII-wiecznych widowisk plenerowych.

Oglądamy bowiem dziedziniec światowej korporacji połączony z polem golfowym. Żeby nie było wątpliwości, aktorzy stosownymi kijami popychają kolorowe piłeczki, co się nazywa twórczym ustawianiem sytuacji. W większości pozostałych scen po prostu nie wiedzą, co ze sobą zrobić, więc stoją i mówią. Dobrze, że nowy przekład Jerzego Radziwiłowicza brzmi lekko i dowcipnie, zwłaszcza w scenie kłótni Celimeny (Agata Wątróbska) z podstarzałą Arsinoe (Magdalena Smalara). Obie wykwintnisie zajeżdżają sobie drogę elektrycznymi wypasionymi rowerkami i okładają się perfidią i wredotą w rytm wiersza, co nie każdy tłumacz potrafi zapewnić. To jedyne zabawne sceny tego przedstawienia, bo kabaretowo przerysowany Oront Piotra Siwkiewicza drażni nadmiarem grania kubłami, a wystylizowani na gejów Klitander (Krzysztof Szczepaniak) i Akast (Kamil Siegmund) budzą raczej politowanie niż śmiech.

Największe rozczarowanie przynosi Alcest Wojciecha Solarza. Mówi do kamizelki, łykając końcówki, więc nawet w trzecim rzędzie jest mało słyszalny. Zaczyna niemrawo, siedzi na proscenium przy dużej białej kuli, odgrodzony myślami od Filinta (Sławomir Grzymkowski), co można zrozumieć jako ekspozycję roli. Tylko dalej nie jest lepiej, na targowisku próżności jest najmniej wyrazisty, a przecież to on oskarża wszystkich o obłudę, zakłamanie, dążenie do kariery. To on walczy o prawdę. Bezwzględną i niepodważalną, walczy aż do samozatraty, sam przeciw wszystkim. Jedyny uczciwy, jedyny bezkompromisowy. Gdy jednak w ostatnim monologu, przed wyjazdem na dobrowolne wygnanie Alcest oskarżał świat cały, aktor zwykle dostawał brawa. Tu nic. Nie dlatego, że chroni się na swoim pięterku. Jego tyrady przechodzą bez echa, podobnie jak i zaloty do Celimeny, zdecydowanie retoryczne, nawet błysk w oku nie zdradzi silniejszej namiętności, więc nie dziwota, że młoda wdówka wybierze wolność, a nie takiego nudziarza.

Plastycznie jest to najciekawsze z wymienionych przedstawień, do tego sensownie kompromituje świat kiczowatej współczesnej mody i celebrytów okupujących kolorowe pisma i plotkarskie portale. Zestawienie wspomnianych projekcji i dekoracji z obrazem zwyczajnie, raczej niedbale i swobodnie ubranych widzów zasiadających na widowni przed spektaklem, po nim i w przerwie, czyli pomysł przeglądania się widowni w swym odbiciu - wprawdzie nie nowy, ale tu nośny. Gdyby jeszcze aktorzy zostali poprowadzeni ciekawie, widzowie mogliby się z Alcestem utożsamić, a przynajmniej dzielić jego bunt i bezkompromisowość.

Po obejrzeniu "Kotki na gorącym blaszanym dachu" w Narodowym, "Romantyków" Hanocha Levina na scenie im. Haliny Mikołajskiej wiem, że Grzegorz Chrapkiewicz nie jest moim ulubionym reżyserem. Wcale a wcale, podobnie jak Jakub Krofta czy Małgorzata Bogajewska. Teksty świetne, przedstawienia niekoniecznie. Tym bardziej szkoda.

Elżbieta Baniewicz
Twórczość
26 listopada 2014

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia