Rockowiec w teatrze? To genialna mieszanka!

Rozmowa z Kamilem Franczakiem

Będąc jeszcze dzieckiem pamiętałem wyłącznie migawki słynnej ekranizacji „Cabaretu". Jednak do samej premiery nie widziałem ani jednego spektaklu. Celowo nie chciałem oglądać żadnego z nich, żeby się nie sugerować. Kiedy przyszło nam pracować nad postacią, dużo rozmawialiśmy z Jackiem Bończykiem o tym jak mniej więcej powinien wyglądać bohater. Tu z racji, że miałem bardzo dużą swobodę w jej kreowaniu, chciałem w stu procentach bazować na własnej wyobraźni i pozwolić sobie nieco zaszaleć.

O początkach swojej muzycznej kariery, najciekawszych rolach teatralnych i planach na przyszłość opowiada Kamil Franczak, zwany również Frankiem, młody i niezwykle utalentowany piosenkarz oraz aktor Teatru Rozrywki w Chorzowie.

Dziennik Teatralny: Występuje pan w Teatrze Rozrywki, uczestniczy w rozmaitych festiwalach, koncertach oraz tworzy własne teksty oraz kompozycje. I to śpiewanie towarzyszy panu niemal od początku, ponieważ pierwsze poważne występy miały miejsce już w przedszkolu.

Kamil Franczak - Tak, rzeczywiście. Mając niespełna 6 lat wystąpiłem w mojej rodzinnej Nysie podczas akademii na zakończenie przedszkola. Wykonałem moją ulubioną piosenką Roberta Chojnackiego, Andrzeja Piasecznego i Kayah - „Budzikom śmierć". Bardzo ją wtedy lubiłem. Wówczas po raz pierwszy zaśpiewałem dla publiczności i choć niewiele z tego momentu pamiętam, wiem, że bardzo mi się to występowanie spodobało.

Kolejnym krokiem na drodze do muzycznej kariery było Nyskie Studio Piosenki

- Do Nyskiego Studia Piosenki, które prowadził pan Roman Hudaszek, uznany pianista i kompozytor, zapisałem się mając 11 lat. Pan Roman pokierował mnie wtedy w stronę idealnego dla mnie repertuaru. Miałem wtedy jeszcze niesprecyzowany gust muzyczny. Przynosiłem różne piosenki, które chciałem śpiewać, zaś pan Romek proponował mi poezję śpiewaną, piosenkę literacką i to odkryło przede mną zupełnie nowe horyzonty. Gdy widoczne stały się pierwsze oznaki mojej świadomości artystycznej, Pan Roman podarował mi swoją kompozycję do słów Grzegorza Żaka, pt. „Niedorzeczna dorzeczność", w klimacie rasowej piosenki aktorskiej. Za jego namową zaprezentowałem ten utwór m.in. podczas Studenckiego Festiwalu Piosenki w Krakowie w 2007 roku. Nasze rozmowy i muzyczne eksperymenty bardzo wpłynęły na moje dzisiejsze poczucie estetyki. Muszę przyznać, że Nyskie Studio Piosenki i praca z panem Romanem Hudaszkiem umożliwiły mi nie tylko rozwój muzyczny, ale także ośmieliły do występów publicznych. Wiele lat później po jednym z moich występów w „The Voice of Poland", odebrałem telefon od dumnego pana Romka, który gratulując mi występu, bardzo cieszył się, że wciąż śpiewam i nieustannie idę obraną ścieżką artystyczną. To był bardzo miły i ważny dla mnie telefon.

Później przyszła pora na występy w telewizji. „Najpierw był program „Idol", a później „Tak to leciało!" czy „The Voice Of Poland". Jak pan wspomina ten czas?

- Program „Idol" był bardzo kontrowersyjny jak na tamte czasy. Miałem wówczas zaledwie 15 lat i formalnie nie kwalifikowałem się do programu, ale pani producentka powiedziała, że chciałaby abym wziął w nim udział. To był dla mnie znak, że chyba jest dobrze. Jednak spotkanie z jurorami wszystko zweryfikowało. Zdecydowanie, ich zadanie polegało na zrobieniu show, a ocena uczestnika schodziła na dalszy plan. Udawało mi się przechodzić z etapu do etapu i odpadłem w 2005 roku, w etapie półfinałowym. Bardzo źle wspominam udział w programie, mimo tego, że już wtedy miałem silną psychikę, bo grałem w rockowym zespole, miałem optymistyczne nastawienie do życia... Dzięki temu jakoś sobie to wszystko wytłumaczyłem. Wiedziałem, że to jednak jest telewizja, a nie konkurs wokalny i liczy się jedynie show. To jedna z najbardziej przykrych przygód muzycznych i z pewnością nigdy nie chciałbym jej powtórzyć. Większość jurorów była bardzo miła i pozytywnie nastawiona do uczestników, ale jedna osoba miała za zadanie wiercić dziurę w brzuchu młodym i robiła to doskonale. Gdybym był słabszej psychiki, mógłbym przestać śpiewać. Usłyszałem bardzo dużo obraźliwych słów na swój temat, mojej rodziny, wyglądu. Dziś ten juror na pewno już by sobie na to nie pozwolił. Przyznam szczerze, że młody człowiek, który ma niespełna 16 lat nie jest na to gotowy. Programy, które pojawiły się później były o wiele ciekawsze oraz byłem do nich też trochę inaczej nastawiony. Na pewno nie jak do szansy życia.

Tego typu programy mogą zniszczyć wiele młodych ludzi, osobowości. Czy wstępując na muzyczną drogę miał pan wsparcie rodziców?

- Tak. Mam je do dziś. Moi rodzice to moi najwięksi fani. Dopingowali mnie, ale jednocześnie dbali o moją edukację. Nie byłem najgorszym uczniem, ale rodzice chcieli żeby było lepiej. Czasami, mimo ich próśb o zajęcie się nauką, zdawaniem z klasy do klasy z lepszymi ocenami, wybierałem próby zespołu. Na pierwszą z nich nawet zwiałem do Żarowa pod Świdnicą, bo tam znajdowała się siedziba zespołu Zero Procent. Z mojej rodzinnej Nysy miałem tam ponad 100 kilometrów. W 2004 roku, kiedy rozpoczynałem współpracę z zespołem, miałem 15 lat. Brałem udział w konkursach wokalnych i wygrywałem pieniądze. W jeden z weekendów odbywała się próba zespołu, kupiłem sobie bilet i wsiadłem do autobusu... Zanim ruszył, zadzwoniłem do mamy i powiedziałem, dokąd jadę. Nie była zachwycona, ale o dziwo ten telefon nie spotkał się z reprymendą. Mama powiedziała tylko, żebym na siebie uważał.

Musiała mieć do pana duże zaufanie

- Zaufała mi, pomimo tego, że piekielnie się bała. Wiedziała, że nie zrobię nic głupiego. W efekcie, w zespole Zero Procent grałem aż 9 lat, a rodzice pojawiali się na niejednym koncercie. Widzieli też wszystkie spektakle z moim udziałem, a niektóre po kilka razy. Bardzo lubią odwiedzać Teatr Rozrywki.

W pana muzycznej karierze pojawił się także epizod związany ze współpracą z zespołem Rh+

- Pracowałem z zespołem przez rok jako wokalista. A kilka lat temu, kiedy zespół miał ponownie vacat na stanowisku wokalisty, współpracowałem z nimi na zasadzie gościnnego udziału jako RH+ feat. Franek. Efektem tej współpracy jest singiel „Supernova" do słów Jacka Bończyka. Napisałem dla nich wiele innych piosenek. Lubimy się do dziś.

Jednym słowem od najmłodszych lat wiedział pan, że zwiąże przyszłość z muzyką, a czy planował pan pracę w Tetrze Rozrywki?

- Nie, to wydarzyło się niespodziewanie. To niesamowita historia. Wszystko zaczęło się od filmów na portalu YouTube, z występów z zespołem Zero Procent w programie telewizyjnym, który był eliminacjami do koncertu Debiuty podczas 47. Krajowego Festiwalu Polskiej Piosenki Opole 2010. Łącznie z wykonaniami z programu i finalnie z samym występem w Opolu, tych materiałów w internecie było bardzo dużo. Na początku 2011 roku napisał do mnie Łukasz Kos, reżyser, który przygotowywał w Teatrze Rozrywki musical „Przebudzenie wiosny". Poszukiwał młodych, nieznanych ludzi, niewystępujących do tej pory na deskach i dobrze czujących rockowe brzmienia. Moje telewizyjne popisy, odkryte przez reżysera na YouTube, skłoniły go do napisania do mnie maila i zaproszenia na casting. Dodał jedynie, że widzi mnie w jednej z głównych ról. W tamtym czasie w Teatrze Rozrywki pracował mój przyjaciel z Nysy, Kamil Baron. Zadzwoniłem do niego, chcąc dowiedzieć się o co chodzi. Pytałem go, czy to jego sprawka. Przecież nigdy nie mówiłem, że chce pracować w teatrze.

A rockowiec w teatrze to wybuchowa mieszanka?

- Właśnie! Chyba się bałem tego połączenia.

Spektakl był mocny, z pazurem, więc muzyk rockowy nadawał się idealnie

- Spektakl był kontrowersyjny i wzbudził niemałą dyskusję. Raz przed wystawieniem „Przebudzenia wiosny" zorganizowano w teatrze panel dyskusyjny. Zdania na temat tego przeboju były mocno podzielone. Część obecnego wówczas grona pedagogicznego była oburzona niektórymi sprawami poruszanymi w spektaklu, krytycznie oceniając ten doceniany na całym świecie musical. To była polska prapremiera. Graliśmy ten tytuł przez trzy lata.
Udziałem w „Przebudzeniu wiosny" rozpoczęła się moja przygoda z Teatrem Rozrywki. Pół roku później wstąpiłem już do zespołu artystycznego jako wokalista. Pan dyrektor Dariusz Miłkowski namawiał mnie abym dołączył do załogi. Początkowo nie byłem przekonany. Mieszkałem wtedy w Warszawie, prowadziłem program „Poziom 2.0". Podjęcie decyzji o przeprowadzce do Chorzowa było trudne. Zastanawiałem się jak mogę rzucić wszystko co robiłem. W końcu postanowiłem, że czas ruszać w drogę, zrezygnowałem z częstych występów w telewizji i przeniosłem się na Górny Śląsk. Teraz myślę, że właśnie tak miało być, ponieważ „Poziom 2.0" został zdjęty z anteny niecały rok później.
Co ciekawe, „Przebudzeniem wiosny" granym gościnnie w warszawskim Teatrze Studio zdawałem też swój egzamin eksternistyczny, a w komisji był m.in. pan Jerzy Połomski. Po pierwszym akcie członkowie komisji przyszli do mnie na wpół uśmiechnięci i powiedzieli: Był pan świetny, jednak my już sobie pójdziemy. I rzeczywiście, tematyka spektaklu nie skłoniła komisji do pozostania na drugim akcie, ale część praktyczną egzaminu eksternistycznego miałem zaliczoną. I tu kolejne zrządzenie losu, ponieważ warszawski set naszego „Przebudzenia..." okazał się być tym ostatnim.

Lubi pan Śląsk?

- Bardzo lubię! Zaś Chorzów stał się moim domem. Mieszkam tu już 9 lat. Na początku w ogóle nie podejrzewałem, że tak się potoczy moja artystyczna ścieżka. Pochodzę z Nysy, a to malownicze miasto położone nad jeziorem nyskim. Wokół jest mnóstwo zieleni i nieco czystsze powietrze. Kiedy przeprowadziłem się do Chorzowa, na początku myślałem, że tu nie będzie mi tak fajnie. Śląsk jednak posiada inne plusy, którymi mnie urzekł. Aglomeracja ma to do siebie, że wydaje nam się, że mieszkamy w jednym, olbrzymim mieście, a ja lubię duże miasta, ale żyjące w innym tempie niż Warszawa. Śląsk charakteryzuje się niezwykłym ciepłem, jeśli chodzi o przyjmowanie ludzi. Dziś mam tu swoich przyjaciół i rodzinę. Mogę powiedzieć, że zostałem przysposobiony i trochę już czuje się Ślązakiem. Za Warszawą nie tęsknię. Tam do pracy dojeżdżałem 1,5 godziny....

Ile zagrał pan ról w Teatrze Rozrywki?

- Ostatnio policzyłem, że wystąpiłem w 25 tytułach (nie licząc koncertów karnawałowych). Jednak biorąc pod uwagę różne zastępstwa, nie pamiętam dokładnie ile tych ról przyszło mi zagrać. Niewątpliwie jest jednak kilka takich, do których zawsze będę miał ogromny sentyment.

Jakie to tytuły?

- Na pierwszym miejscu jest „Niedziela w parku z Georgem". Całe przedsięwzięcie to ogromna lekcja teatru, harmonii muzycznej i jeden z najlepszych i najtrudniejszych materiałów w moim życiu. To z resztą była moja pierwsza, tak bardzo poważna rola, gdzie miałem przyjemność partnerować m.in. Wioletcie Białk, mojej spektaklowej ukochanej, Dot oraz Marii Meyer, grającej moją matkę. A to wszystko ramię w ramię z całym, niezwykle profesjonalnym, bardzo mi drogim zespołem Teatru Rozrywki. Coś wspaniałego!
Jednak musieliśmy pożegnać się z tym tytułem w 2018 roku. Kończyła się licencja, a spektakl niestety nie cieszył się tak dużym zainteresowaniem, by go wciąż wystawiać, więc pan dyrektor Miłkowski, z ogromnym żalem, zdecydował o zdjęciu go z repertuaru. Kiedy po dwóch latach niegrania „Niedzieli...", przyszło mi zaśpiewać jeden utwór z tego musicalu podczas mojego koncertu, już na próbie, tuż po pierwszym akordzie łzy niekontrolowanie napłynęły mi do oczu i ciało przebiegł dreszcz. Ta zmyślna i niebanalna muzyczna kombinacja autorstwa S. Sondheima, jakoś podskórnie wciąż we mnie tkwi i wygląda na to, że nigdy mnie nie opuści. Tu dodam, że akompaniująca mi wówczas przy pianinie, Ewa Zug, zareagowała dokładnie w ten sam sposób. Najwyraźniej to normalne u wszystkich niegdyś zaangażowanych w tę produkcję.
Co ciekawe, postać George'a Seurat'a ma w spektaklu około 30 lat, a rozterki, które towarzyszyły tej postaci kompletnie różniły się od tych, z którymi w 2014 roku borykałem się jako 24-latek. Dlatego też finalny kształt postaci, to efekt żmudnej pracy reżysera Andrzeja Bubienia, który musiał naprawdę wiele tego, co jeszcze nieodkryte ze mnie wydobyć. Pracując nad tą rolą wpadłem nawet w lekką, artystyczną depresję, która była niezwykle istotna w procesie pracy nad nią. Choć do ostatniej chwili w ogóle nie byłem świadom tego stanu, w który wpadłem rykoszetem. George to niebywały samotnik, depresjonik i mruk, a zarazem gbur i nierzadko bezczelny ignorant. Zaś przy tym fascynujący artysta, charakteryzujący się nowatorską myślą artystyczną. Musiałem znaleźć gdzieś w sobie wszystkie te emocje i to było najtrudniejsze. Kiedy kończyła się licencja miałem 28 lat i dopiero wtedy tak wewnętrznie poczułem, że to rola coraz bardziej dla mnie i nawet miejscami o mnie. Zacząłem ją bardziej rozumieć jako człowiek i bardzo ciężko było mi się z nią rozstać. Bardzo żałuję, że „Niedziela..." zniknęła z repertuaru. Następnie przyszedł „Cabaret" i mój kolejny rozdział w pracy nad warsztatem i kolejny etap przekraczania swoich granic - Mistrz Ceremonii. Dzięki temu znów mam gdzie się emocjonalnie wyżyć i spotkać się ze sobą dotąd mi nieznanym.

To niezwykle sensualny spektakl...

- Tak, a po 9 latach pracy w teatrze mogę stwierdzić, że praca aktora to praca na granicy choroby psychicznej.

Trzeba być odpornym, żeby nie wpaść w chorobę

- Tak, ale to bardzie ciekawe pod względem odkrywania siebie, drążenia swojej osobowości i przekraczania swoich granic.

Kiedy już po spektaklu wychodzi pan na scenę, aby ukłonić się publiczności, to jest to już pan - Kamil Franczak czy jeszcze odgrywana postać?

- Różnie to bywa. Mistrz Ceremonii w „Cabarecie" do samego końca nie jest Kamilem Franczakiem. W trakcie spektaklu pomiędzy Mistrzem Ceremonii a widzami zawiązuje się pewna więź i mam wrażenie, że nie warto jej niszczyć. Tajemnica nie powinna zostać odkryta. Bardzo mi na tym zależy, żeby trzymać tę formę do końca. Z kolei po „Niedzieli w parku z Georgem" wychodziłem już jako ja, Kamil Franczak, ale bardzo po przejściach.

Są też tacy aktorzy, którzy nawet na bankiet przychodzą jeszcze uwięzieni w roli. Nie chcą lub nie potrafią się z niej wydostać

- Wszystko zależy od tego, ile emocji kosztuje wykreowanie danej postaci, ile trzeba do niej włożyć od siebie i jak zmienić siebie pod tę rolę. To jest właśnie ten balans pomiędzy nazwijmy to - kunsztem, a szaleństwem.

Czy jest taka rola, która zmieniła pana podejście do sztuki?

- Na pewno farsowe przedstawienia. Trzy lata po zatrudnieniu w Teatrze Rozrywki zagraliśmy „Złanocki, czyli bajki dla potłuczonych". To spektakl oparty na skeczach i piosenkach kabaretu Potem. Pierwszy i ostatni raz na pierwszej i generalnej próbie znałem cały tekst, ponieważ zarówno w podstawówce, gimnazjum, jak i liceum zawsze zawiązywałem z przyjaciółmi szkolny kabaret i graliśmy ten materiał. Cieszyłem się, że historia zatoczyła koło i mogłem wystąpić z nim po raz kolejny, tym razem na profesjonalnej scenie.

Farsa jednak wciąż była czymś, czego nie miałem w zanadrzu. Grałem małe epizody m.in. w „Młodym Frankensteinie", mając już pewne swoje pomysły i podglądając też starszych i bardziej doświadczonych kolegów. W końcu pojawiła się szansa na podszkolenie farsowych umiejętności i zagranie Pierreponta Fincha w musicalu „Jak odnieść sukces w biznesie zanadto się nie wysilając". To trzygodzinny maraton, podczas którego żart pada za żartem. Praca z Jackiem Bończykiem na tą rolą to był dla mnie taki przełom. Czułem się coraz bardziej pewny w tym gatunku, choć mam wrażenie, że to jeszcze trudniejsza technika niż zagranie George'a. Potem przyszło absolutne szaleństwo i rola Leo Blooma w „Producentach" – tu już bawiłem się przednio. Postać tę gram od jesieni 2018 roku, a jeden z dużych setów w zeszłym roku przypadł na bardzo szalony dla mnie czas: przeprowadzka, jesienna chandra, przygotowania do koncertu sylwestrowego i wciąż świeża, ogromna rola do zagrania. Pomiędzy próbami biegałem z kartonami, przewoziłem meble między mieszkaniami i myślałem, że podczas trzygodzinnego występu padnę na scenie. Stało się wprost przeciwnie. Ten sceniczny „młyn" w „Producentach" okazał się być dla mnie swoistą pigułka szczęścia i nowych pokładów energii. Jednak po spektaklu nie było już mowy o dalszym noszeniu kartonów...

Czyli witalności dodaje też grana postać?

- Oczywiście, że tak. Mam wrażenie, że Leopold Bloom wyciągnął mnie z tej lekkiej jesiennej depresji, która już była w ogródku, już witała się z gąską.... Mówię oczywiście w przenośni. Po prostu byłem bardzo zmęczony. Ale tu również muszę dodać, że sceniczne partnerowanie z Darkiem Niebudkiem miało wpływ na moje lepsze samopoczucie. Ma w sobie tyle ciepła i dobrej energii, że już pod dwóch zdaniach zamienionych w bufecie, można przenieść jakąś górę. Praca z Darkiem to niebywała frajda.

Rok 2020 - pomimo tego, że z uwagi na pandemię to trudny czas, może być dla pana rokiem zwieńczonym wieloma nagrodami. Za rolę za rolę Mistrza Ceremonii w musicalu „Cabaret" nominowano pana do Złotej Maski oraz Teatralnej Nagrody Muzycznej im. Jana Kiepury.

- Tak, to jest zaskakujące i bardzo miłe. „Cabaret" to moja przełomowa praca i kolejny kamień milowy w umiejętnościach aktorskich. Zazwyczaj będąc skupionym na pracy nad rolą, emocjami, materiałem muzycznym, czy jak w przypadku mojego Emcee, szlifowaniu chodu na 10 cm szpilkach, nie zastanawiam się nad niczym więcej. Tym bardziej nad tym, że moja praca może być nagradzana. Dlatego to tym bardziej mile zaskakujące, gdy po ponad roku od premiery otrzymuję nominacje do nagród teatralnych.

Czy przed pracą nad spektaklem oglądał pan inne realizacje „Cabaretu"?

- Będąc jeszcze dzieckiem pamiętałem wyłącznie migawki słynnej ekranizacji „Cabaretu". Jednak do samej premiery nie widziałem ani jednego spektaklu. Celowo nie chciałem oglądać żadnego z nich, żeby się nie sugerować. Kiedy przyszło nam pracować nad postacią, dużo rozmawialiśmy z Jackiem Bończykiem o tym jak mniej więcej powinien wyglądać bohater. Tu z racji, że miałem bardzo dużą swobodę w jej kreowaniu, chciałem w stu procentach bazować na własnej wyobraźni i pozwolić sobie nieco zaszaleć. Dopiero po premierze zobaczyłem „Cabaret" z lat 90-tych. Alan Cumming jako Mistrz Ceremonii w ostatniej scenie występuje w pasiaku z getta i ... ginie jak wszyscy bohaterowie tragiczni tego spektaklu. I właśnie dobrze, że nie widziałem tego wcześniej, bo ta scena zrobiła na mnie ogromne wrażenie i pewnie chciałbym żeby i u nas tak było. Jednak to już nie byłoby do końca zgodne z ideą wyłącznie autorskiej kreacji Emcee.

A czy widzi pan siebie w teatrze dramatycznym?

- Widzę, ale na razie w marzeniach o przyszłości. Ale chętniej jako kompozytor muzyki teatralnej, którą chciałbym tworzyć. Może to póki co nieco za dużo powiedziane, ale czuję, że jestem coraz bardziej na to gotowy. Odkąd zaczęła się pandemia, zacząłem rozwijać się pod kątem produkcji muzycznej, pracować nad komponowaniem muzyki i właśnie samą jej produkcją. Kiedyś robiłem to na potrzeby wstępnych aranży dla zespołu RH+, czy też swoich. Po prostu przygotowywałem demonstracyjne aranże chcąc pokazać jak dany utwór mógłby brzmieć. Teraz produkuję swoje kompozycje, a razem z Danielem Cebulą - Oryniczem, genialnym wokalistą, kompozytorem i producentem, pracuję nad solowym albumem. Ale właśnie w międzyczasie poczułem, że chciałbym jeszcze kiedyś przygotować muzykę do spektaklu teatralnego. Tak więc nad pojawieniem się w tej sprawie w teatrze dramatycznym będę zapewne pracować. Jednak, aby wstępować na scenie dramatycznej? Niekoniecznie. Jestem na to zdecydowanie za malutki.

Co chciałby pan osiągnąć w kompozycji?

- Zawsze chciałem wydawać swoje autorskie albumy, grać koncerty dla publiczności, która ma ochotę przyjść właśnie na mój koncert. I z lepszymi lub gorszymi rezultatami robię to nieprzerwanie od wielu lat. Ostatnio reaktywowaliśmy zespół Zero Procent, nagraliśmy nawet dwa single, ale nie dogadaliśmy się i ostatecznie podjąłem decyzję o odejściu, a zespół ponownie zawiesił działalność. Muszę przyznać, że to ponowne wejście do tej samej rzeki, utwierdziło mnie w przekonaniu, że jednak pisane mi jest pracować jako solista. Teatr jest dla mnie tak ważny, że nie jestem go w stanie poświęcić na rzecz prób i występów z zespołem rockowym, a to kalendarz zobowiązujący nie tylko mnie i moje zajętości, ale i innych członków zespołu. Dlatego ostatecznie stawiam na odpowiedzialność jednoosobową.

Ma pan już wyraźnie określony priorytety artystyczne

- Tak, ale ta drabina priorytetów jest zupełnie inna niż ta, którą sobie kiedyś wyobrażałem. Jestem rakiem i chyba jednak zawsze muszę iść pod prąd. A nawet tyłem.

Co znajduje się na samym szczycie tej hierarchii?

- Przede wszystkim to, aby mając, 50, 60, 80 lat nadal być ciekawym świata. Często o tym mówię, a znajomi (głównie znajome) pytają: Dlaczego chcesz się starzeć? A to dlatego, że jestem bardzo ciekaw tego, kim po prostu będę. Jak będzie brzmiał mój głos po 50-tce, czy będę zrzędliwy czy też nie? Co będzie wpływało na mój repertuar? No i nie chciałbym zejść ze sceny aż do grobowej deski, chyba że to będzie już raczej męką dla słuchacza. Tu poprosiłem przyjaciół aby, w razie czego w dalekiej przyszłości, jeśli nie będę już w formie, uczciwie powiedzieli mi - Franek, dałbyś już spokój.

Czyli trochę jak Andrzej Hiolski, który zmarł nagle podczas lekcji w katowickim konserwatorium. Powiedział tylko „Śpiewajcie dalej, nie przerywajcie...". W człowieku rodzi się jednak takie pragnienie, żeby wiedzieć to, co się wie teraz, ale żeby się miało 50 lat mniej...

- Dokładnie. Ostatnio pracuję nad aranżem do swojego utworu, którego słowa brzmią następująco: „Nawet jeśli siebie znajdę i zrozumiem czego chcę, i tak za 10 lat obśmieję znowu siebie z kiedyś też. I pewnie znowu głupio – mądrze poobwieszczam, że już wiem o co chodzi mnie i ludziom wszem, a i tak się pomylę". Zobaczymy zatem jak się do tego odniosę za 10 lat...

Bardzo trafne przesłanie, a kiedy premiera solowej płyty?

- Jeszcze nie wiem. Chciałbym, żeby wideoklipy wyglądały solidnie, a na to potrzeba dużych środków i czasu. Repertuar na solowy album zbieram już od trzech lat i jestem z niego zadowolony. Po selekcji wybrałem kilkanaście utworów, które przygotowujemy wraz z Danielem do publikacji. Jednak co chwilę do głowy przychodzą mi nowe pomysły. Ten cytowany wcześniej powstał jakiś czas temu ale wrócił na tapet spontanicznie, i dwa tygodnie temu dopracowałem tekst oraz napisałem muzykę podczas pobytu w Gdyni, na dzień przed koncertem „Pamiętajmy o Osieckiej", w sopockiej Operze Leśnej.

Trzymamy kciuki, żeby udało się zrealizować to przedsięwzięcie jak najszybciej. Dziękujemy serdecznie za rozmowę!

__

Kamil Franczak - aktor, wokalista, prezenter, autor tekstów. W latach 2004-2013 był wokalistą zespołu rockowego Zero Procent, z którym zagrał kilkaset koncertów w całej Polsce. Szerszej publiczności zaprezentowali się w programie TVP 1 „Śpiewaj i Walcz" oraz podczas koncertu „Debiuty" na 47. Krajowym Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu (2010), gdzie wykonywali znane polskie przeboje, w charakterystycznych dla ich stylu aranżacjach. Dzięki głosom widzów, w każdej z tych telewizyjnych przygód, dołączali do grona laureatów. Mają na koncie wydaną w 2007 roku debiutancką płytę „Inevitable" oraz krążek „Nieuniknione", który ukazał się w czerwcu 2012 r.
Brał udział w wielu programach tv, takich jak „Idol", „Tak to leciało!" czy "The Voice Of Poland"; prowadził też młodzieżowy program „Poziom 2.0", emitowany na antenie TVP 2, zdobywając doświadczenie, niezbędne do pracy prezentera telewizyjnego.
Na deskach teatralnych zadebiutował rolą aktorską w chorzowskim Przebudzeniu wiosny. Od lutego 2012 związał się z teatrem etatowo, początkowo jako członek zespołu wokalnego Teatru Rozrywki, a obecnie – aktorskiego. Śpiewa jako solista w koncertach sylwestrowych i rozrywkowych.
2020
- Nominowany do Nagrody Artystycznej Złota Maska 2020 za rolę Mistrza Ceremonii w musicalu „Cabaret" J. Kandera i F. Ebba.
- Nominacja do Teatralnej Nagrody Muzycznej im. Jana Kiepury za rolę Mistrza Ceremonii.
- Nagroda Dziennika Teatralnego im. Zbigniewa Grucy dla najlepszego młodego aktora w 2019 roku.

Magdalena Mikrut-Majeranek , Ryszard Klimczak
Dziennik Teatralny
3 października 2020
Portrety
Kamil Franczak

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...