Różewicz na dwa fortepiany i stalową wiolonczelę
„Czas na mnie" - reż. Jan Szurmiej - Teatr Polski we WrocławiuMalarska nastrojowość obrazu sceny podkreślona światłami łączy sobą subtelność słowa i jazzowych improwizacji. Poświatą stonowanych czerwieni, brązów i czerni sięga tym „teatralnym malarstwem" w przeszłość, muzyką w przyszłość, godząc oba te światy ponadczasową poezją.
W tej to przestrzeni Jan Szurmiej - autor pomysłu i scenariusza, reżyser i choreograf, stawia sobie ambitny cel ukazania poety Różewicza „od narodzin po kres ostateczny". Ale nie jedynie baśniowa poświata czy uwodzicielskie songi Roksany Vikaluk i olśniewające improwizacje Kuby Stankiewicza, Łukasza Bzowskiego i Wolframa Spyry kreują ten świat. Najważniejszym czynnikiem sprawczym jest pokazana poprzez poezję wrażliwość poety Różewicza, który scenicznie jest narratorem całej tej opowieści.
Tę postać ucieleśnia Dariusz Bereski, przekonywująco i stonowanie kreuje poetę od narodzin po „kres ostateczny". Sam jest poetą i może dlatego z taką wiarą w jej posłannictwo wyraża tę postać poprzez poezję, z wyczuciem sytuując na granicy przeszłości i przyszłości i uzupełniając to czytelną sugestią, że poeta za sprawą swej twórczości jest kimś ponad czasem. A życie poety to nie tylko to co „było", ale co „jest" i „trwa". Skoro „trwa" i jest „wieczne", to daje się odtworzyć - od narodzin po śmierć. Kluczem jest tu poezja. A odnośnie spektaklu „Czas na mnie" ten klucz jest w rękach Szurmieja.
Szurmiej misternie wychwytuje okoliczności z podzielonych wojną lat życia poety, które ukształtowały jego osobowość i wpłynęły na twórczość. To one i sama poezja umożliwiły poecie „bycie poza czasem". Ta poezja, w spektaklu Szurmieja mówiona i śpiewana, którą tak wiele poeta mówi o narodzinach, śmierci, miłości, tęsknocie i doświadczeniach wojny.
W przedstawieniu obcujemy z poetą stojącym swą twórczością poza czasem, ale też mamy do czynienia ze zwykłym człowiekiem. Szurmiej dzieli to w swoim spektaklu, lecz nie oddziela. Byciu „poza czasem" służy pojawienie się Jezusa - alegorii wieczności, drzewa - symbolu natury, Matki - źródła wszystkiego i wreszcie greckiej bogini losu. Człowieczeństwa dopełniają wątki biograficzne i utwory, którymi poeta opowiada o swoich przeżyciach i doświadczeniach. Te dwa porządki kiedy nawet mieszają się z sobą mają zawsze ten sam silny mianownik związku z poetą w czasie rzeczywistym.
Ta część poezji z której korzysta Szurmiej w zasadzie nie służy też opisywaniu życia poety, ale raczej próbie rozwiązywania poprzez poezję problemów moralnych i egzystencjalnych. Bereski mówi poetą jakby do siebie, ale pośrednio zwraca się do nas na widowni z propozycją rozwiązywania wspólnie kwestii trudno rozwiązywalnych z którymi nie uporała się nawet wyobraźnia poety. Szurmiej osiąga tu efekt szczególny - głowimy się nad czymś na co nie zwracalibyśmy uwagi w innych okolicznościach. W tej sprawie gdzieś od połowy spektaklu Szurmiej nie daje nam na chwilę wytchnąć. Do połowy śpiewaną poezją pozwala nieco wypocząć.
Wiersz, który służy za tytuł spektaklu, tytułu nie ma. Po pierwszej w nim strofie od słów „czas na mnie" Różewicz dalej pisze: „co ze sobą zabrać / na tamten brzeg / nic". O co tu chodzi? Czyżby poeta nie tyle „odchodził", co tylko „przechodził do innej strefy"? W przedstawieniu Szurmieja odchodzi w stronę drzewa - symbolu wieczności, które twórczyni opracowania plastycznego Marta Hubka rozmyślnie umieszcza w tle sceny przez całą akcję. Pod nim poeta - jak Jezus - spoczywa na kolanach Matki. W tej scenie ostatniej grecka bogini losu przecina nić nawijaną przez całe przedstawienie wyznaczającą życie poety.
Nie kończy to jednak wszystkiego. Będziemy się jeszcze długo borykali z sobą chcąc próbować rozwiązać kwestie z którymi nie uporała się wyobraźnia poety. Po to też Szurmiej osadził go w świecie wirtualnym by przywołany przez Stwórcę albo jakąś inną siłę nieznaną mógł powrócić do „strefy zerowej" swego życia. My zaś zastanowić się przez chwilę nad egzystencją w czasie rzeczywistym.
Szurmiej zachęcił do napisania i tworzenia muzyki nawiązującej do rozmyślnie ułożonych utworów Różewicza oraz działań na scenie artystów „zatopionych w jazzie" - Marcina Partykę, Wolframa Spyrę, Kubę Stankiewicza i Łukasza Bzowskiego. Stankiewicz i Bzowski siedzący na scenie przy wysuwanych na jej środek dwóch fortepianach co jakiś czas dostarczają nam muzyką zmysłowych wrażeń. Tak samo Spyra, który korzysta tu z instrumentów dziwnych, jak wrażliwa na jazzową intymność stalowa wiolonczela. Spyra „niczym Bóg kosmosem i światem" zawiaduje całym tym instrumentarium. Ta muzyka i dwóch fortepianów co pewien czas charyzmatycznie „uwalniają" od słuchania wierszy i poematów.
Szurmiej ciekawie anonsuje postacie z Różewicza, które nazywa po swojemu. Aktorzy robią z nich sceniczne perełki - to Matka Bożeny Baranowskiej, Róża Katarzyny Janekowicz, Anioł Roksany Vikaluk, Duszyczka Moniki Bolly czy Sprzątacz Krzysztofa Brzazgonia i Michała Chorosińskiego, Chłopiec Bartosza Buławy, Dziewczyna Aleksandry Chapko, Kloszard Jakuba Gieli, Śmierć Anny Haby, Bóg Wolframa Spyry i Diabły Marcina Partyki, Kuby Stankiewicza i Łukasza Bzowskiego. Wrażliwie wspierają spektakl Szurmieja, który odkrywczo i eksperymentalnie korzysta z muzyki elektronicznej i jazzowej wyposażając tym przedstawienie w spory ładunek dobrej energii łatwo przenoszącej się ze sceny na widownię.
Na plakacie do spektaklu młody Różewicz ma zmierzwioną czuprynę i spogląda gdzieś czymś najwyraźniej przejęty. Zupełne przeciwieństwo poety oglądanego w wieku dojrzałym, w pomiętych spodniach, ówcześnie standardowej kurtce i czapce leninówce. Szurmiej zdecydowanie oscyluje wokół pierwszego przekazu. Malarsko, muzycznie i trafioną poezją odkrywa tym zapoznany wizerunek poety.