Rozminięcie

"Żywoty świętych osiedlowych" - reż. Agata Kucińska - Teatr Ad Spectatores

Na początku był beton. Przez sześć dni mieszał go Pan i w formy myśli swych wlewał, siódmego dnia chciał odpocząć, ale trochę mu w betoniarce zostało. Idei żadnej już nie mając, formy ani sensu, spuścił Pan resztę pulpy szarej na końcu świata, jak nikt nie widział. I tak powstało Osiedle. Świat popaprańców, obszczymurów, samotników, telemania-ków, pakerów, pijaczków, samojebców i wariatów pospolitych - znaczy się normalny. Ale i wybrany

Bo robaczki boże potrafią tu zacerować dziurę w pustce egzystencji, zadać elementarne pytania ontologiczne z pomocą domofonu, a i ze Stwórcą złapać kontakt, nawet bez odbierania komórki (bo to nie wiadomo, kto dzwoni, same zera na wyświetlaczu...). Potrafią w odruchu współczucia wziąć na siebie grzechy i wydębić odpust absolutny dla telewizyjnych seriali (choć bez reklam), z czego i w raju radość, bo będzie wreszcie co oglądać. Takiemu Osiedlu bardziej niż ocieplenie styropianem należy się metafizyka, powiada Lidia Amejko i hojnie wyposaża mieszkańców krzywych domów, błotnych podwórek i karłowatych dziupli z betonu w lufciki na transcendencję.

"Żywoty świętych osiedlowych", zachwycający zbiór małych próz/powiastek/humoresek, korzysta głównie z kontrastu między wysokim tonem biblijno-hagiograficznej narracji a przyziemnym obrazem zdegradowanej egzystencji blokowiska. Kontrast ów nie służy jednak łatwej satyrze czy grotesce a la Kiepscy. Prędzej melancholijnej kpinie z samozadowolenia na wysokościach. Lidia Amejko lubi składać Bogu reklamacje. Jak marudna klientka wytyka niedoróbki, czepia się niekonsekwencji, zaniechań, ba, ewidentnej partaniny stwórczej. Do czego, rzecz jasna, Osiedle jest poręczną areną, bo zabawnie czytać, że archanioł Gabriel, wysłany z interwencją, dostał parę razy po skrzydełku kolo sklepu monopolowego Jerycho nieopodal boiska Armagedon. Aliści tak naprawdę chodzi o to, jak mieszkańcy na miarę swych nieboskich rozumów - a zwłaszcza intuicji - gospodarczym sposobem łatają, sztukują, korygują buble Najwyższego. Tak jak na wszelkich osiedlach naprawia się błędy budowniczych: krzywe ściany, schrzanione podłogi, nieotwierające się okna na świat i wszechświat.

Agata Kucińska, autorka i wykonawczyni teatralnej adaptacji Żywotów..., lalkarka z wykształcenia i zamiłowania, doskonale czuje ton Amejkowej przypowieści, melancholijną kpinę i stoicki dystans w jednej miksturze. Postacie zaludniające jej sceniczne uniwersum, czasem tak malutkie, że mieszczą się w dłoni animatorki, kiedy indziej znów nawlekane na całą jej ukrytą w czerni sylwetkę, bywają, owszem, brzydkie, karykaturalne, ale nigdy nie wydrwione. Ich komizm splata się z liryzmem, za żartami stoi często czuła aprobata. Kucińska, mówiąca tu za wszystkich bohaterów, zmienia głosy jak w dziecinnym dubbingu, ale nie knajaczy i nie wpada w wulgarne tony, nawet prezentując największych obwiesiów Osiedla. Podaje tekst starannie, kunsztownie, delektując się frazą godną żywotów świętych, której muzyczność podbija multiinstrumentalista i wokalista Sambor Dudziński; oboje czerpią jawną przyjemność spławiania się tą rzeką precyzyjnie dobranych, wyważonych i zharmonizowanych słów. Frajdę tę najwyraźniej dzieli nimi publiczność. Z której to publiczności przynajmniej część, wracając do domu przez nocny Wrocław, zada sobie pytanie: czemuż to rozkosz tak rzadka?

Nie przypadkiem sceniczne "Żywoty..." powstały na offie offów. Nie na żadnej z mainstreamowych scen, nie w ramach publicznych dotacji "na misję". Powstały w teatrze Ad Spectatores Macieja Masztalskiego, antrepryzie działającej dobrych parę lat na wariackich papierach, skrzykującej wrocławskich aktorów z rozmaitych scen do różnych szalonych przedsięwzięć, często o jawnie kabaretowym charakterze, albo dobierających się - prześmiewczo lub serio - do dramatycznych problemów współczesności, takich jak strzelanina w Nangar Khel. Afisz Spectatorsów jest imponująco różnorodny i żywy, niemniej miejsca na eteryczne inscenizacje wyrafinowanej prozy raczej tam nie ma; to margines marginesu. Zapewne owoc fascynacji i ambicji jednej aktorki.

Przedtem zaś "Żywoty świętych osiedlowych " adaptowane były na scenę raz. Całkiem udanie zresztą; też jako monodram. W amatorskim Teatrze Modulo w Tarnobrzegu.

Rozminięcie się Lidii Amejko z teatrem swoich czasów jest jedną z najboleśniejszych drzazg pod moim paznokciem w ciągu tych paru już dekad obserwowania życia scenicznego. Tak się złożyło, że owego rozminięcia się byłem bezsilnym świadkiem od początku. Od słuchowiska "Gdy rozum śpi - budzi się automatyczna sekretarka", które wysłane na jakiś zapoznany konkurs radiowy przepadło z kretesem, nie dostało nawet wyróżnienia. A było w nim jak w pigułce całe pisarstwo autorki. Język krystaliczny, oszczędny i rezonujący jak dzwon, powiedziałoby się: herbertowski. Subtelność i zadziorność przewodu myślowego. Poczucie humoru, błyskotliwe i niezmiennie podlane nutą melancholii. Tudzież olśniewająca wyobraźnia.

Zapewne nazbyt odleciana. Pamiętam, jak Wiesław Hołdys, który w Teatrze im. Kochanowskiego w Opolu doprowadził do prapremiery jej najznakomitszej sztuki, "Męki Pańskiej w butelce", prosił w popremierowym toaście, żeby zechciała następne dzieło tytułować Jak po maśle. W samej rzeczy, niesamowita konwersacja, którą współczesna Gumajka, kloszardka z wysypiska, toczy z wygrzebaną w śmieciach laską, w której zaklęto duszę Uriela dAcosty, siedemnastowiecznego mistyka, to wyzwanie absolutnie szalone. Niech nawet będzie, że niespełnialne. Tyle że teatr - wyjąwszy jednorazową opolską próbę - nie dał sobie szansy sprawdzenia, czy wyzwaniu sprosta. Zignorował je. I tak za każdym razem: albo nie zauważał propozycji pisarki, albo wystawia! je niby z atencją, ale tak naprawdę z bojaźnią i niewiarą, kameralnie, po cichu, małym kosztem. Bo to trudne, kto na to przyjdzie, lepiej od razu zdjąć. Tak było z Nondumem, opowieścią o kłopotach z przejściem na Tamtą Stronę (dwa wystawienia), tak było z dramatem Dwadrzewko, gdzie widz sam powinien przełożyć sobie tytułowe nazwisko na pewien zamordowany język, żeby zrozumieć jego sens, co się z miejsca zdało ludziom sceny wysiłkiem ponad stan (wystawień zero, tylko Teatr Telewizji).

Tymczasem pisarka nie zamykała się we własnej wyobraźni, próbowała się uparcie uczyć zasad współczesnego świata widowisk, marzyło jej się wyposażanie swoich fantazji z komunikatywność i atrakcyjność. Tak powstał "Farrago", zabawna przypowiastka, którą w nagrodę za przystępność zagrały aż trzy (!) teatry plus Teatr \'telewizji z jedną z ostatnich sensownych ról Cezarego Pazury. Gwiazdor filmów akcji i horrorów trafiał tam - w męce kaca, co nawet śmierć umie przetrwać -pod wiadomą bramę, gdzie brał go w obroty, święty Piotr, wytykając mu straszliwe zbrodnie czynione na ekranie i nie chcąc przyjąć do wiadomości, że aktor stwarza postacie, za które nie ponosi odpowiedzialności. Co pchało w coraz głębszą konfuzję Szefa niebiańskiego klucznika, mającego z odpowiedzialnością za swoje własne "kreacje" problemy poniekąd podobne. Scenariusz łączył walory komediowe z przewrotnością wniosków, zdawał się wymarzonym materiałem dla lubianych gwiazd, mogących tu łączyć czysty popis z treścią ciut cięższego kalibru - ale znudził się błyskawicznie i zniknął z afiszy.

Ba, "Żywoty świętych osiedlowych" też były przeznaczone do grania - miały być podstawą inteligentnego serialu telewizyjnego. Jakby tego rodzaju stwora znała medialna zoologia! Skończyło się tym, czym się skończyło: literackimi miniaturami, które drukowaliśmy w "Dialogu" dobrych parę, lat i tomem wydanym przez W.A.B., nawet nominowanym do Nike. Tudzież dwoma offowymi monodramami. Taki teatr tutaj się nie spodobał, więc dałam sobie spokój z pisaniem dramatów - mówi dziś Lidia Amejko, kryjąc gorycz w ostentacyjnej rzeczowości. To się nie przyjęło.

Krocie arcydzieł teatru na świecie powstało przez wieki w ten sposób, że najpierw pisarz miał pewne wyobrażenie dramatu/konfliktu/obrazu i zamykał je w słowach, a potem przychodzili ludzie teatru i ucieleśniali rzecz scenicznie, dopełniając, przekształcając, niekiedy nawet sprzeniewierzając się twórczo pierwowzorowi. Ta swoista dwuinstancyjność bywała źródłem wielu konfliktów, ale była też życiodajna. Oczywiście znamy dzieła, które nie zrodziły się w tej symbiozie, były wykwi tern całkowicie autonomicznej sztuki scenicznej. Nikt nie przeczy. Ale przestańmy, do diabła, sobie wmawiać, że na pisarza z autonomiczną wyobraźnią - a nie wyrobnika na życzenie wszechwładnego reżysera, donoszącego wciąż na próbę nowe warianty scen - nie ma miejsca w nowoczesnym teatrze. To po prostu nieprawda. Wystarczy się rozejrzeć, choć może rzeczywiście niekoniecznie po naszym Osiedlu.

Teatr, który zgubił Lidię Amejko, który nie potrafił wykorzystać jej talentu/pasji/indywidualności, wydaje się mocno chory, nawet jeśli we własnym samopoczuciu tryska zdrowiem i witalnością. Ale w swoim zapatrzeniu w siebie potrafi przeoczyć olśniewające światy wyrastające na wyciągnięcie ręki - tylko dlatego, że leżą kawałek w bok od traktu. Skręcenie do nich wymagałoby nagięcia się, pokornej uwagi, przerzucania komunikacyjnych mostów, wysiłku szukania nowego szlaku. Lepiej przymknąć oczy, nie rozglądać się zbytnio. I nie pamiętać, że nieużywane organy po czasie nikną.

Jacek Sieradzki
Odra
21 marca 2011

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia