Rozmowy o Polakach i Polsce

"Trans-Atlantyk" - Jarosław Tumidajski - Wrocławski Teatr Współczesny

Jest przełom sierpnia i września 1939 roku. To czas niepokoju i sztucznej wiary. Bo kogo wtedy ta Polska obchodziła? Ale my jesteśmy w Argentynie. Wśród rodaków, Polonusów. W całym społecznym przekroju: od chamów do baronów. Z pokładu transatlantyku "Chrobry" na amerykański ląd zejdzie też Gombrowicz. Patrzy na te patriotyczne operetki, które się odbywają, jak na Cyrk Narodowy pod wezwaniem Najświętszych z Najświętszych, jak na bogoojczyźniany ciemnogród

Z tego miejsca możemy się natychmiast przenieść pod dzisiejszy Pałac Prezydencki i przed telewizyjne ekrany, gdzie słowa i obrazy pęcznieją od sztucznych emocji. Chamów i baronów też nie brakuje. Wśród nich plącze się jakiś mały człowiek z wieńcem i ze świeczką w plastiku, modlitwę udaje, nienawiść sieje. Nie o Polskę chodzi, ale - jak u Gombrowicza - o jego chore Ja.

To wszystko gdzieś zakamuflował reżyser "Trans-Atlantyku" Jarosław Tumidajski. Czasami może trochę zbyt jednoznacznie, ale trudno od młodego twórcy żądać dystansu i refleksji, choć fotel reżysera do tego zobowiązuje. W teatrze faktów, myślę, wszystkich twórców bez względu na wiek i polityczne sympatie wyręczają swoją zachłannością na pieniądze dzisiejsze media. Głupie jak rękawiczka z jednym palcem.

Spektakl na Scenie na Strychu stylizowany jest trochę na współczesne partyjne wiece z całym ich idiotyzmem. Nie ukrywam, że jako człowiek, który wiele różnych mód i awangard w teatrze dotykał, burzę się zawsze na używanie na scenie mikrofonów, ekranów i różnych imponderabiliów z technicznych arsenałów. Tu jednak mikrofon wyznacza nam przestrzeń. Przez mikrofon ogłaszamy oczekiwane "prawdy i przesłania do narodu", ale gdy go wyłączymy, zaczyna się prawdziwy kocioł, czyli życie na gorąco. I to jest efektownie wywiedzione z powieści Gombrowicza.

Jest też coś, co dziś jest rzadkie. Młodzi twórcy streszczają klasyków po swojemu i bardzo mało twórczo. Animatorom tego przedstawienia udało się nawet nie zabić frazy i melodii specyficznego Gombrowiczowskiego języka. Ten spektakl obrazoburczo kończy się dziarskim krakowiakiem na narodowej fladze. Może się jakaś partyjka odezwie, że to się nie godzi! To krakowiak na ostatnim oddechu. Pointę każdy sobie sam dotańczy w domu.

Reżyser Tumidajski do spółki z dramaturg Anetą Cardet wkleili Gombrowiczowi "Litanię pielgrzymską" Adama Mickiewicza, co zrobiło kolosalne wrażenie na prof. Jerzym Bralczyku, który siedział koło mnie i dokładnie wiem, kiedy sapał z emocji. Dodali też "Przesłanie Pana Cogito" Zbigniewa Herberta. Najbardziej mnie jednak urzekło użycie niezwykłego wiersza Jonasza Kofty "Tabun we mgle" z muzyką Włodzimierza Korcza w symbolicznej scenie galopady za zającem, którego nikt w Argentynie nie widział. To się trochę kroi w stronę romantycznych Polaków uniesień, że się porządkiem zdania Gombrowicza posłużę.

Przejdźmy do rzeczy samej, czyli teatru. Podczas sobotniej premiery spektakl zdominował jeden aktor. Jeśli można by ten muzyczny termin odnieść do gry aktorskiej, to Maciej Tomaszewski (Minister) grał w tym dniu kilka diapazonów wyżej od reszty panów, którzy też sobie poczynali znakomicie. Nie chciałbym rozdawać cenzurek, jak to jest w zwyczaju recenzentów, bo mam tyle miejsca, ile mam, a każdą należałoby uzasadnić dłuższym wywodem. Jednak nie mogę pominąć Krzysztofa Boczkowskiego w roli Radcy. To piękny pastisz szczytu hipokryzji, który oglądamy na co dzień w wykonaniu naszych politycznych gamoni.

Jakie są te rozmowy o Polakach i Polsce wysoko na strychu przy ul. Rzeźniczej? Ciekawe, ciekawe. Bardzo ciekawe.

Krzysztof Kucharski
POLSKA Gazeta Wrocławska
9 listopada 2010

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia