Różne odcienie starości
"Molier" - reż. Neville Tranter - Teatr Animacji w PoznaniuLegenda głosi, że zmarł na scenie, gdy grał w swojej sztuce - "Chorym z urojenia". W rzeczywistości podczas spektaklu przeżył zapaść, zmarł jeszcze tej samej nocy. Opowieść ta to, wydawałoby się, piękne podsumowanie kogoś, kto życie swe poświęcił scenie. Zainspirowało to Neville'a Trantera do stworzenia spektaklu o Molierze, bo jego dotyczą te anegdoty.
Oto Moliere, słynny francuski autor dramatów, dożywa swych dni. Jest stary, a więc nie tak sprawny jak kiedyś, inwencja też już nie taka. Wszystko to doskwiera straszliwie, a jeszcze straszy widmo niewierności żony. W dodatku należy dbać o nienaganne relacje z dworem - co jest trudne, bo król nudzi się już Molierem... Lalka przypominająca dramatopisarza, blada, z fioletowymi cieniami okalającymi oczy, jest po prostu brzydka - tak jak brzydka jest starość. Rzadko też podnosi się już z łóżka - łóżko przesuwa się więc po scenie z obłożnie chorym, kaszlącym artystą.
W centrum spektaklu stoi jednak nie umierający dramatopisarz, lecz jego służący (w tej roli Artur Romański). Czasem przegięty w swoich pozach, czasem zabawny. Antoś to postać nakreślona bardzo wyrazistymi kreskami, kumulująca w sobie pewne stereotypy na temat służących w szlacheckich domach. A jednak jest coś błyskotliwego w tej kreacji, stąd staje się ona filarem dla pozostałych elementów. Wydawać by się mogło, że sam służący jest postacią wyciętą z któregoś utworu Moliera, czymś między realnym a duchem, podobnie zresztą jak osobliwy lekarz-przyjaciel, nawiedzający pisarza regularnie.
Całość pod względem treści jest jednak dosyć nierówna. Dominują aluzje seksualne, mniej lub bardziej finezyjne, na szczęście niezbyt dosłowne. Jeden z kluczowych wątków, czyli problemy Moliera z seksualnym zaspokojeniem żony i potężna różnica wieku między nimi, ma wątłe umocowanie (podobno...) w faktach, ale nie o fakty przecież chodzi. Impotencja seksualna przeplata się z impotencją twórczą - i tutaj wynurza się o wiele ciekawszy motyw, czyli motyw starości. Starości bezwzględnej, otępiającej, odbierającej godność, a jednak w tym zgorzknieniu nieco zabawnej.
Temu obrazowi podporządkowane są niemal wszystkie środki sceniczne. Scenografia jest więc ograniczona do minimum (składa się tylko z czerwonych kurtyn, nawiązujących do granicy między teatrem a życiem), aktorzy występują w neutralnej czerni, ale zakładają też wielkie oprawki okularowe i doprawiają sobie sztuczne nosy. Muzyka odzywa się rzadko, a jeśli już to jako jingiel, który oddziela poszczególne sceny. Wyjątkiem jest sekwencja wyobrażająca dwór francuski - cała zaśpiewana i zarapowana, składająca się z przeróbek piosenek o słońcu i ze słońcem w treści, a wszystko w złotych kostiumach i w oślepiającym świetle. Tak energiczna scena stanowi oczywisty zresztą kontrast dla ponurych scen z otoczenia Moliera.
Nie brakuje też elementów autotematycznych. Co jakiś czas postaci czynią aluzję nie tylko do sytuacji teatralnej, lecz także animantów, którymi właściwie są. Najmocniej uderza to w przypadku lalki, przypominającej postać Armandy, małżonki Moliera - jest obecna na scenie przez większość czasu, ale jej konstrukcja przypomina manekin krawiecki i gdy nie jest animowana, stoi po prostu nieruchomo, jak martwa - przypomina tym samym o niezwykłej dwoistości natury lalek. Na sam koniec zaś lalka, rzecz niby martwa, umiera - i znów sięgamy autotematyczności, ale i metafizyki zarazem. Tranter jednak niemal natychmiast rozbija tę poważną sytuację, nakazuje Molierowi podnieść się i poprosić o lepsze zakończenie.
Dużo w poznańskim "Molierze" śmiechu, trochę wzruszeń i groteski. Przeplatanka taka w zamyśle twórców nawiązywać miała do estetyki dell'arte, jednak trop ten nie jest zbyt czytelny, a aspekt komediowy bierze górę nad tym, co liryczne i poważniejsze. Tego rodzaju zaburzenie proporcji nie jest niesmaczne czy niebezpieczne, po prostu wprowadza inną niż zwykle jakość w profilu działalności Teatru Animacji, postrzeganego przecież jako placówka z repertuarem dla dzieci.