Różowy kruk". Czwarta rano.

"Amerykański sen" - reż: Mieczysław Grąbka - Teatr PWST

Pięć par białych rękawiczek na szeroko otwartych dłoniach - dziesięć sztuk płasko do widowni.

W czarodziejskim świetle teatralnym przez trzydzieści sekund świecą niczym pięciopalczaste płomyki barwy rozwodnionego denaturatu. Widać tylko je. Przez trzydzieści sekund - gęsta ciemność na scenie i w niej dziesięć pałających, fioletowych rękawiczek, tworzących kształt obły, i głosy pięciorga, nucące finałowe takty legendarnego songu "Money". Nic więcej. W tych sekundach wyreżyserowanego przez Mieczysława Grąbkę seansu "Amerykański sen. Musical Show" - moja ulga niepatrzenia na kostiumy, ulga niepatrzenia na bez ustanku wyświetlane z tyłu sceny filmy, zwłaszcza zaś kolosalna ulga nieoglądania choreografii. Niestety - jasność wraca. I znów jest jak było od początku i jak będzie do końca, do finalnej pieśni "God bless America". Karaoke. 

Karaoke - ludyczny podgatunek parodii. Parodia knajpiana, nocna, podlana gorzałą. Wokalna głupotka biesiadna, skrajnie bezpretensjonalne publiczne pianie szlagierów przeróżnych, od Sasa do lasa - może być Liza Minnelli, może i Fogg Mieczysław. Pianie do niczego, poza jajcarstwem, niezobowiązujące, bezkarne zupełnie. Ot, w "Różowym kruku" albo innym "Psie Miauczącym" o drugiej w nocy kolejną setę wychylasz, na scenę ruszasz, za mikrofonem stajesz, do gitarzysty rzucasz rytualne: "maestro, tusz!" - po czym śmiało "ciupiesz" "Tango milonga". Z monstrualnym przymrużeniem oka "ciupiesz", a gdy skończysz - przy frenetycznej owacji biesiadników do stolika wracasz, gdzie koledzy aż do świtu ćwierkać będą: "Foggu drogi - racz polać!". Słowem - jaja jak berety. 

Śpiewany seans Grąbki to karaoke? Rzecz jasna na wyższym, o wiele wyższym, niż to się w "Różowym Kruku" bądź "Miauczącym Psie" nad ranem przytrafia, poziomie, operujące głosami przez cztery lata szkolonymi i tyleż lat ćwiczonym słuchem, oddechem i aktorstwem całym - od dykcji, przez taniec, gest, interpretację, po mimikę twarzy - ale jednak karaoke. Co jest bowiem istotą "Amerykańskiego snu"? Bezpretensjonalna parodia właśnie, momentami nawet iście małpia parodystyczność. Dystansik do muzycznych oryginałów, branie ich w nawias. I w prawie każdej z 24 pieśni - nieustające mruganie do publiki, wymrugiwanie tej mantry, co zawsze przenosi artystę w rejony zupełnej bezkarności, mantry, która brzmi: nie przejmuj się, widzu, my tu tylko hece robimy, bawimy się, z wielkiej klasyki sobie dworujemy, acz - zauważ - delikatnie bardzo i kulturalnie...

Delikatnie? Być może. Kulturalnie? Niech wam będzie. Lecz co z tego, skoro z piosenki na piosenkę coraz toporniej jest na scenie, coraz ciężej w gestach i tańcowaniu, coraz beznadziejniej w sferze kostiumów i coraz bardziej płaskie, na łatwiznę idące okazują się interpretacje, więc coraz głupsze, bo coraz sztuczniejsze uśmieszki się malują na obliczach coraz fatalniej pogubionych studentów: Wiktora Korzeniowskiego, Pawła Izdebskiego, Karoliny Michalik, Karoliny Łękawy, a zwłaszcza Agnieszki Findysz. Tak, te trzydzieści sekund litej ciemności, rękawiczek i nut nieprzygniecionych inscenizacją - to jest ulga nieprawdopodobna.

Chcąc powiedzieć coś o naszym widzeniu Ameryki, a raczej naszym wyobrażeniu amerykańskości, chcąc pokazać, jak śnimy nad Wisłą sny amerykańskie - Grąbka ulepił scenariusz z ikon tamtej kultury. I dobrze! Jest więc Pieniądz, Nowy Jork, Marylin Monroe i jej "Happy birth- day to you" dla prezydenta, piosenka z westernu "Rio Bravo", Humphrey Bogart w "Casablance", Coca-Cola - te i moc innych znaków. I dobrze! Szkoda tylko, że nikt nie odciął Grąbki od możliwości. Od samodzielnego dziergania choreografii, od kamery, wreszcie od kontaktów z twórczynią kostiumów Małgorzatą Zwolińską. Tak, żal.

Gdyby mu zostawić tylko ciemność, brzmienia, rękawiczki i czarodziejskie światło, zmieniające biel w fiolet rozcieńczonego denaturatu, studenci byliby - o, potęgo umiaru! - lepiej widoczni. A tak? Pod egidą karaokicznego smaku Grąbki - pogubili twarze. Mają głosy, lecz nie wiadomo, kim są. Zmienili się w wirtuozów "Różowego Kruka" o czwartej nad ranem. Przez godzinę i pół są wcieleniem ulubionego polskiego gatunku estradowego - parodii jajcarskiej. "God bless America". Co na to Bóg? Niestety - zlekceważył Grąbkę.


Dziennik Polski
11 stycznia 2010

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia