Rozterki artysty
"Sztukmistrz z miasta Lublina" - aut. Isaac Bashevis Singer - reż. Jan Szurmiej - Teatr Polski w SzczecinieGenialna muzyka Zygmunta Koniecznego i efektowne sceny zbiorowe wykreowane przez Jana Szurmieja to największe atuty „Sztukmistrza z miasta Lublina", którego premiera odbyła się w sobotę w Teatrze Polskim.
Spektakl na podstawie powieści autorstwa laureata Nagrody Nobla, Isaaca Bashevisa Singera – „Sztukmistrz z Lublina", wydanej po raz pierwszy w 1960 roku, a napisanej w języku jidysz. Opowiada o obyczajowym i religijnym kodeksie tradycji, o wierze i rytuałach żydowskich, o obyczajach, jakie stanowią o przynależności kulturowej. Akcja powieści dzieje się głównie w Warszawie i częściowo w Lublinie w połowie lat 1880.
Realizacji spektaklu podjął się Jan Szurmiej, dla którego nie jest to pierwsza próba zmierzenia się z tą literaturą. Pierwszą inscenizację zrealizował w Teatrze Współczesnym we Wrocławiu. Premiera odbyła się 12 grudnia 1986 roku. Adaptację wzbogaciła muzyka Zygmunta Koniecznego oraz songi, do których teksty napisała Agnieszka Osiecka. Później Jan Szurmiej wrócił do spektaklu i reżyserował "Sztukmistrza z Lublina" w Teatrze Rampa w Warszawie oraz w Teatrze im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie.
Jasza Mazur, choć tylko sztukmistrz, uchodził za majętnego i szczęśliwego człowieka - miał wierną żonę, romans z asystentką i kochanki w kilku miastach. Potrafił pozyskać życzliwość każdego, kogo spotkał i - przekonany o własnej wyjątkowości - zdawał się drwić z Boga swoich przodków. Z czasem zaczyna spoglądać z innej perspektywy na swoje walące się w gruzy życie.
Bohater skupia się przede wszystkim na sztuce i to ona ma dla niego najwyższą wartość. Cała reszta – kobiety, pieniądze, religia – są drugorzędne. Kobiety, które spotyka, wielbią go tak bardzo, że nie pokazują mu jego wad. Idą potulnie za nim tam, gdzie on chce iść. Dopiero katoliczka Emilia doprowadza do zmiany w zachowaniu Jaszy. Dla niej próbuje się zmienić i popełnia przestępstwo, żeby zdobyć jej względy. To powoduje jednak nagły zwrot w jego życiu.
Jakuba Sokołowskiego pamiętam z debiutu jako Romea w spektaklu „Romeo i Julia" w Teatrze Polskim w Szczecinie. Od tamtej pory zmężniał, nabrał doświadczenia scenicznego i idealnie wpasował się w rolę Jaszy. Tym bardziej, że rola to wymagająca umiejętności akrobatycznych, z którymi, jako absolwent Wydziału Teatru Tańca w Bytomiu, poradził sobie doskonale. Aktor żongluje, chodzi po linie ze związanymi oczami, wychodzi z zamkniętej skrzyni i bawi się ogniem. Jest sztukmistrzem z Lublina Jaszą. Za to kochają go ludzie, za to kochają kobiety. Za sławę, za męskość, za to, co zawsze. Za to kocha on sam siebie.
Jasza także neguje obecność boga. Jakikolwiek by on nie był. Jakiejkolwiek religii nie byłby ten bóg własnością. Jasza gardzi wszelkimi rytuałami religijnymi. Gardzi modlitwami, wszystko kwestionuje. To bohater, który wciąż poszukuje sensu w życiu, w świecie.
Jakub Sokołowski w roli Jaszy jest mężczyzną pewnym siebie, znającym swoją wartość. W żadnym razie nie jest narcyzem, ale człowiekiem, który dzięki tej pewności siebie ustala swoje cele i zasady, nie zawsze wygodne dla innych. A jednak ciąży na nim odium niespełnienia. Krąży po tym swoim życiu i szuka w nim sensu. Wiele rzeczy kwestionuje, wiele gloryfikuje. Wszystko go zadowala tylko chwilowo, a potem gdzieś ucieka i dalej szuka.
Jakub Sokołowski wygrywa te wszystkie niepokoje, niespełnienia, rozedrgania głównego bohatera. Wyczuwamy, że w głębi duszy jego bohater jest nieszczęśliwy. Jego ponadprzeciętność jest jego przekleństwem. Może nawet zazdrości przeciętności i normalności innym. Zazdrości im tego, że znajdują spokój w swoich rytuałach, w swojej wierze.
To bardzo udana rola i wiodąca w tym spektaklu. Warto pochwalić również Adriannę Szymańską za rolę Zewtel, która tworzy wyrazistą, soczystą postać prezentującą wiele emocji w zależności od sytuacji, w jakiej się znajduje. To najciekawsza postać kobieca w tym przedstawieniu. Godnie partneruje głównemu bohaterowi.
Efektownie wypadają w spektaklu sceny zbiorowe – w bożnicy, na rynku w Lublinie czy w karczmie. Zespół Teatru Polskiego stworzył w tych scenach pasjonujący obraz polskiej społeczności z końca XIX wieku, która, nie zapominajmy, była różnorodna narodowościowo i religijnie.
Dzięki ciekawym rozwiązaniom scenograficznym płynnie przechodzimy z jednej sceny w drugą, a kostiumy Marty Hubki dopełniają obraz ówczesnego społeczeństwa. Barwne, kolorowe, podkreślające status, pochodzenie czy narodowość każdej postaci.
Wykorzystanie genialnej muzyki Zygmunta Koniecznego i piosenek Agnieszki Osieckiej nadaje całości ostateczny sznyt. Muzycznie najlepiej wypadają sceny w bożnicy, gdzie prym wiedzie Marek Bałata jako Kantor. To przybliża nam kulturę żydowską, która została trochę zapomniana i wraca do nas tylko w filmach historycznych, a przecież kiedyś była naturalnym elementem polskiej rzeczywistości.
Jan Szurmiej stworzył przedstawienie kompletne, dopracowane w szczegółach, bogate muzycznie i wizualnie. Przedstawienie, które przypomina nam, kim jesteśmy, skąd pochodzimy. Przedstawienie, które mówi o potrzebach naszej duszy. Potrzebach, od których nie uciekniemy, choćbyśmy podróżowali po całym świecie.