Rubaszna satyra na zdradę małżeńską

"Wesołe Kumoszki z Windsoru" - reż. Paweł Aigner

Pierwszy spektakl przygotowany w Gdańskim Teatrze Szekspirowskim na scenę elżbietańską jest mieszanką teatru elżbietańskiego z teatrem jarmarczno-ulicznym, farsą z humorem kreskówek dla dzieci i teatrem dramatycznym. Wszystko to w szekspirowskiej komedii "Wesołe kumoszki z Windsoru" funkcjonuje na scenie bardzo sprawnie.

Z premierą "Wesołych kumoszek z Windsoru" w reżyserii Pawła Aignera wiązało się wiele obaw i znaków zapytania. Jak aktorzy wypadną w zupełnie nowym dla siebie stylu gry, skierowanej na trzy strony? Czy spektakl będzie na tyle dynamiczny i brawurowy, by widzowie chcieli stać w jego trakcie przez blisko dwie i pół godziny, bowiem specyfiką sceny elżbietańskiej jest gra na otwartym dziedzińcu (dlatego spektakl grany jest, o ile pozwalana to pogoda, przy otwartym dachu) dla stojącej wokół sceny publiczności. Wreszcie, czy przedstawienie stylizowane na epokę Williama Szekspira sprosta wymogom współczesnego widowiska, a spektakl nie okaże się szlachetną, ale wręcz muzealną próbą przywołania na współczesną scenę teatru sprzed wieków? Okazało się, że teatr broni się zarówno pomysłem, jak i wykonaniem przez zespół Teatru Wybrzeża wsparty aktorami gościnnymi.

Sztuka opisuje losy wyrachowanego, cwanego egocentryka, sir Johna Falstaffa, który postanawia poprawić swoją sytuację finansową przez uwiedzenie dwóch statecznych żon - Małgorzaty Page i Alicji Ford - i wyłudzenie od nich pieniędzy ich majętnych mężów. Pisze więc obu damom listy miłosne, nie widząc, że są przyjaciółkami i od razu wykryją spisek. Panie decydują się dać lubieżnikowi nauczkę. Jednocześnie zazdrosny o żonę pan Ford postanawia sprawdzić wierność małżonki i udaje się w przebraniu sir Stróżki do Falstaffa, nakłaniając go do uwiedzenia własnej żony dla rzekomego Stróżki. Zaś córka państwa Page nie chce słyszeć o ślubie z dogadanym z ojcem kandydatem, Abrahamem Mizerkiem, ani o faworycie matki, Doktorze Caiusie, bo upatrzyła sobie młodego Fentona.

Paweł Aigner całą intrygę wyreżyserował z dystansem, co raz "puszczając oko" do publiczności. Dlatego zdecydował się na rubaszny, jarmarczny charakter spektaklu, w którym bohaterowie chętnie rozdają sobie kopniaki, ganiają się po scenie, bezpruderyjnie obściskują kobiety, skaczą sobie do gardeł, bawiąc przy tym widzów swoim charakterem (jak szlachcic Mizerka, w spektaklu Aignera w pełni zasługujący na swoje nazwisko, czy niemiłosiernie kaleczący język polski pleban Hugo Evans, zwracający innym uwagę jak mają się wysławiać).

Cała opowieść ubarwiona jest szeregiem gagów, w zdecydowanej większości zbudowanych bez rekwizytów, a dzięki pomocy ubranych na czarno aktorów-pomocników, udających "niewidzialnych" jak obsługa sceny w teatrze kabuki. Dzięki nim aktorzy odbijają się m.in. od wyimaginowanych drzwi, nie mogą wejść lub wyjść z umownego (ale czytelnego dla widzów) miejsca akcji, a Falstaff może szukać ucieczki przed wściekłymi mężami ofiar swoich miłosnych podbojów np. w kominie, piecu czy kufrach, których rzecz jasna na scenie nie ma.

Na widowiskowość spektaklu pracują też efektowne, a wyjątkowo proste zabiegi - jak pojedynek między plebanem Evansem a Doktorem Caiusem z "poklatkową" animacją lecącego miecza lub pojedynkiem na wymyślne ciosy zadane własnym sługom. Świetnie sprawdza się również "żywe" lustro, w którym przegląda się sir Falstaff. Szalonych, zabawnych i komicznych pomysłów w spektaklu znajdziemy całe mnóstwo.

Jednak głównymi architektami niewątpliwego sukcesu "Wesołych kumoszek z Windsoru" są aktorzy, którzy bardzo dobrze odnajdują się w zupełnie nowych dla siebie realiach. Brawurowo, niezwykle skutecznie, a przy tym nieefekciarsko gra Falstaffa dawno nie mający w Trójmieście głównej roli Grzegorz Gzyl. Choć aktor wciela się w odrażającą kreaturę, dodaje jej tyle wdzięku, że nie da się jego bohatera nie polubić, choćby za spektakularne ucieczki z domu pani Ford. Jednak klasą sam dla siebie jest grający gościnnie Marcin Miodek - przezabawny jako Piotr Tuman, z mimiką rodem z kreskówek i energią scenicznego fajtłapy oraz niezwykle plastyczną fizjonomią, pozwalającą mu z miejsca przeistoczyć się w Quasimoda. Miodek, choć gra postać marginalną, gdy tylko jest na scenie po prostu kradnie show pozostałym aktorom.

Przyznać jednak trzeba, że wszyscy oni stanęli na wysokości zadania. Kolejny raz błysnął talentem komicznym Piotr Biedroń, bezbłędny w roli zmanierowanego francuskiego Doktora Caiusa, zgrabnie i konsekwentnie postać plebana Evansa tworzy Michał Jaros, podobnie jak Marek Tynda zazdrosnego pana Forda, a Piotr Łukawski prostolinijnego pana Page'a. Bawi kokieteryjna, odważnie korzystająca z własnych wdzięków Pani Chybcik w wykonaniu Katarzyny Figury. W roli Pani Ford odnajduje się też Marta Herman, a w roli Pani Page Anna Kociarz (ta ostatnia podczas premiery była niestety zdecydowanie najsłabiej słyszalna). Dobrym, choć nie tak wyrazistym jak Marcin Miodek wsparciem dla bohaterów jest drugi ze sług (i "niewidzialnych" pomocników) - Daniel Kulczyński.

Chociaż spektakl grany jest niemal bez rekwizytów, ich każdorazowe użycie ożywia akcję. Duża w tym zasługa scenograf Magdaleny Gajewskiej, która scenę elżbietańską dobrze udekorowała, nadając jej ciepły klimat, a w centralnym punkcie nad sceną umieściła czaszkę jelenia z imponującym porożem z gałęzi - oczywistą aluzję do głównego tematu spektaklu. Świetnie sprawdzają się też efektowne kostiumy przygotowane przez Zofię de Ines (szczególną uwagę budzą kobiece suknie nawiązujące zarówno do czasów elżbietańskich, jak i współczesnych trendów modowych). Również zawierająca elementy muzyki dworskiej i teatru jarmarcznego muzyka Piotra Klimka stanowi doskonały komponent przedstawienia.

Spektakl cierpi jednak na dłużyzny, szczególnie w drugim akcie (temperatura spektaklu wyraźnie spada przed "leśnym" finałem spektaklu), a farsowo-komediowy potencjał tej inscenizacji również po pewnym czasie staje się nieco monotonny. Mimo to pierwsza koprodukcja Gdańskiego Teatru Szekspirowskiego i Teatru Wybrzeże jest przedsięwzięciem bardzo udanym. Okazuje się też, że miejsca na galeriach niekoniecznie są wygodniejsze niż najtańsze miejsca stojące tuż pod sceną, umożliwiające swobodne przemieszczanie się wokół grających aktorów i podziwianie ich z bardzo bliskiej odległości. I choć "Wesołe kumoszki z Windsoru" to komedia daleka od najlepszych tekstów Szekspira, mam wrażenie, że jej potencjał w tłumaczeniu Stanisława Barańczaka wykorzystany został w gdańskim przedstawieniu do maksimum.

Łukasz Rudziński
www.trójmiasto.pl
30 czerwca 2015

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia