Ryzyko mnie kręci

rozmowa z Martą Ścisłowicz

Z Martą Ścisłowicz, aktorką Teatru Polskiego w Bydgoszczy, rozmawia Wiesław Kowalski

Wiesław Kowalski: Nagroda im. Hieronima Konieczki jest bez wątpienia najważniejszą nagrodą przyznawaną co roku młodym aktorom bydgoskiego teatru. Jak przyjęła Pani tę decyzję w czasach rozdzielania „gwiazdek” i duserów, czyli szybkich ocen i klasyfikacji?

Marta Ścisłowicz: Byłam bardzo mile tą decyzją zaskoczona i niezmiernie się ucieszyłam. Tym bardziej, że wiadomość o jej przyznaniu dotarła do mnie na dzień przed Wigilią, zatem była swego rodzaju prezentem gwiazdkowym.

W.K.: Sandra Korzeniak odbierając Paszport „Polityki” dziękowała aniołom – ludziom, którzy nie schrzanili jej marzeń, ale zapłodnili swoimi cudownymi marzeniami. Gdyby Pani miała okazję do takich podziękowań, co by Pani powiedziała?

M.Ś.: Na pewno podziękowałabym wszystkim ludziom, których spotkałam i których wciąż spotykam na swojej artystycznej drodze. Tym, którzy wciąż dają mi iskierkę nadziei, że to co robię ma sens, że jest ważne i potrzebne innym. Iskierkę, która pozwala mi wierzyć, że poradzę sobie w kolejnych wyzwaniach, które przynosi mi życie, teatr i film. I tych ludzi jest całe mnóstwo. Bo to nie tylko twórcy związani ze sztuką, z którymi pracuję, ale również widzowie, z którymi spotykam się na płaszczyźnie czysto ludzkiej. Osobno podziękowałabym Bogu, za to, że czuwa nade mną i kieruje – póki co – tak pomyślnie moim losem, zarówno osobistym, jak i zawodowym.

W.K.: Nagroda została przyznana za dwie role w dramatach Czechowa, w „Trzech siostrach” w reżyserii Pawła Łysaka i w „Płatonowie” w reżyserii Mai Kleczewskiej. Czy rzeczywiście jest Pani zdaniem w tych rolach coś szczególnego, że wskazano właśnie na nie? Bo przecież obok nich były nie mniej udane w „Cherry Blossom”, w „Transformacjach”, w „O zwierzętach” czy znakomity epizod w „Sprawie Dantona”?

M.Ś.: Najwięcej na ten temat mogłaby bez wątpienia powiedzieć publiczność, która ogląda mnie w tych rolach na scenie. Tak naprawdę nie znam motywów redakcyjnego gremium, które o tej nagrodzie decydowało. Ale dla mnie samej są to na pewno role wyjątkowe i w jakimś sensie szczególne. Przede wszystkim z racji spotkania z literaturą Czechowa, który daje aktorowi świetny materiał do pracy nad rolą. Dlatego dla mnie - młodej aktorki tuż po szkole – była to szalenie istotna i bogata w nowe doświadczenia artystyczna podróż w głąb tych bogatych i złożonych, zarówno w warstwie językowej, jak i psychologicznej, tekstów. Role Olgi i Marii Grekow były dla mnie ogromnym wyzwaniem, bo wymagały szerokiego spojrzenia na kondycję człowieka, musiały wyjść poza aspekty ludzkie zawarte w samych postaciach. Dlatego myślenie o tych bohaterkach, poszukiwanie motywów ich postępowanie to był czas wyjątkowy, tak jak wyjątkowy był cały projekt, który zakładał pokazanie autora „Wiśniowego sadu” w formie tryptyku. Stąd też bardzo ważne było w tym przypadku właściwe rozłożenie sił, żeby praca intelektualno-emocjonalna nad poszczególnymi rolami była w zgodzie z własną energią, którą musimy umiejętnie rozkładać na poszczególne etapy pracy. Bardzo lubię grać „Trzy siostry” i „Płatonowa”, bo moje bohaterki są skrajnie różne. Choć z Olgą, jako najstarszą z sióstr, od początku walczyłam. Nie czułam się jeszcze na tyle dorosła, odpowiedzialna i dojrzała. Dlatego poszukiwanie tych elementów charakteru w sobie, a tym samym jakby przełamywanie samej siebie, było niezwykle intrygujące.

W.K.: Wspomniałaś o tryptyku, chociaż wszyscy wiedzą, że do premiery „Czajki” w reżyserii Wiktora Rubina, gdzie pracowałaś nad rolą Niny, nie doszło. Jak z perspektywy czasu patrzysz na to, co się zdarzyło?

M.Ś.: To jest temat, który ciągle powraca, a zatem ciągle w nas aktorach boleśnie tkwi. Pojawia się często w naszych rozmowach. W moim krótkim teatralnym życiu było to pierwsze doświadczenie tego typu. Niektórzy uważali, że był to akt swego rodzaju aborcji... Mocna to metafora, podkreślająca fakt, że każda rola jest dzieckiem aktora; rodzi się często w bólach, a czas pracy i prób nad nią jest niczym okres ciąży. Dzisiaj z perspektywy czasu staram się o tym nie myśleć w tych kategoriach, nie zastanawiałam się czy stało się dobrze czy źle. Nigdy nie płaczę nad mlekiem, które już się rozlało. Próbuję iść do przodu i zamykać kolejne karty swojego artystycznego życia. Jedno wiem na pewno, że chciałabym jeszcze kiedyś wrócić do tego tekstu i do roli, której nie dane było urodzić się w tym projekcie.

W.K.: Czy sama rola w przedstawieniu, może być według Pani samoistną wartością, w tym sensie, że jest nośnikiem myśli, ewokuje obrazy i sensy, wzbogacające naszą wyobraźnię?

M.Ś.: Wierzę w to, że każda rola jest zamkniętą całością, że jest to od początku do końca człowiek z krwi i kości, a nie jakaś bezduszna istota czy papierowa marionetka. I jestem o tym przekonana absolutnie. Bez tego nie mogłabym wierzyć w sens uprawiania tego zawodu. Uważam, że takie myślenie to konieczność. Każda grana postać jest - tak jak każdy z nas – człowiekiem, czyli wartością samą w sobie. Najciekawsze w pracy jest to, kiedy muszę skonfrontować postać sceniczną z moją wyobraźnią i wrażliwością, potem zderzyć to z wrażliwością reżysera, partnera, wreszcie samego widza. I to jest proces wzajemnego przenikania się różnych światów, różnych międzyludzkich energii, który powoduje, że postać teatralna staje się wewnętrznie bogatsza, przez to może intensywniej oddziaływać na wyobraźnię i emocje publiczności.

W.K.: Czym dla Pani było spotkanie z Mają Kleczewską, o której pisze się, że tworzy spektakle naznaczone chorym pięknem, w których bezceremonialnie łamie rytmy, zmienia konwencje... Dla jednych to teatr niecodzienny, dla innych nie do wytrzymania.

M.Ś.: I dlatego tym bardziej nie można go zignorować. Maja Kleczewska jest reżyserem niesłychanie inspirującym, bo poszukuje wieloznaczności świata, który przedstawia. Napełnia głowę i serce aktora wielością tematów, obrazów, myśli, zdań, skojarzeń, które uruchamiają wyobraźnię, poszerzają horyzonty i perspektywy, pokazują jednocześnie jakby drugą stronę postaci, sytuacji czy zdarzenia. Tę, której nie musi być widać na scenie, ale którą aktor może nosić w swoim wnętrzu. Podczas prób bardzo dużo się improwizuje, co daje szansę na bycie z postacią na wielu poziomach, a to powoduje ciągłe zmaganie się z rolą i myślenie o niej. Codziennie można grać inne tematy, intencje i emocje, jeśli się je tylko poczuje w sobie. Chodzi o odnajdywanie całej gamy barw, odcieni, które budują postać, a nie czegoś stałego, co jest odtąd - dotąd. O rozpychanie myślenia o scenicznych postaciach w poszukiwaniu miejsc, które domagają się jeszcze wypełnienia. Równie ważną rolę pełni podczas pracy z Kleczewską przepływ energii, co jest szalenie interesujące z racji tego, że przecież na każdą próbę aktorzy przychodzą z innym jej zasobem. A to uruchamia nowe przestrzenie, zagęszcza diapazon emocji i otwiera jakby kosmos rzeczywistości, w której próbujemy się odnaleźć. Wymaga to od aktora poszukiwań idących w kierunku przekraczania nie tylko samego siebie, ale i wszelkich innych wyobrażeń na temat choćby piękna, które nie zawsze musi być piękne, czy na temat zła, które nie zawsze musi być brudne.

W.K.: Dla niektórych krytyków scena rozbierania w „Płatonowie” była tylko maskaradą bez sensu, powiększającą w polskim teatrze zastęp streapteaserek. Gdyby Pani – jako uczestniczka tej sceny – miała jej bronić przed tego typu zarzutami, co by Pani powiedziała?

M.Ś.: Dotykamy tutaj problemu nagości w teatrze, której rzeczywiście ostatnio jest dość sporo. I bywa czasami używana zupełnie niepotrzebnie. A wiadomo, że środek tak użyty traci na znaczeniu i się unieważnia. Dlatego jestem za tym, by nagość w teatrze wykorzystywać tylko wtedy, kiedy jest naprawdę konieczna i niezbędna. Bo tylko wtedy może ona coś znaczyć, a nie być pustym ornamentem. Na temat wspomnianej sceny w „Płatonowie”, która zrodziła się dopiero w momencie końcowym naszej pracy, bardzo dużo podczas prób rozmawialiśmy. Nie wiedzieliśmy przecież na początku, na ile uda nam się nabudować atmosferę, by doprowadzić do tak mocnego gestu. Jestem w pełni przekonana, że nie jest to w żadnym wypadku próba epatowania czy szokowania widza za wszelką cenę. Dla Marii Grekow to gest symbolicznego ofiarowania, poświęcenia i totalnego oddania. Dlatego nie czuję żadnego dyskomfortu i nie myślę o tym będąc na scenie. Poza tym ciało aktora też jest instrumentem, którym on się na scenie posługuje, zatem nagość może być też kostiumem.

W.K.: Aktorzy Lupy twierdzą, że w stosunkach aktora z reżyserem musi pojawić się chemia, jak w czasie zakochania. Czy ten szczególny stan może rzeczywiście przekładać się na jakość ról w spektaklu?

M.Ś.: Oczywiście, że wspaniale jest jak tego typu związek się rodzi. To jest sytuacja idealna i komfortowa dla aktora już w punkcie wyjścia i na pewno procentuje w dniu premiery. Ale nie dzieje się tak zawsze. Niektóre spotkania są bardziej, niektóre mniej inspirujące. A czasami nauka, jaką z nich wynosimy dociera do nas dopiero po czasie, bo wcześniej nie byliśmy na nią zwyczajnie gotowi . Wszystko zależy od tego, z jakimi ludźmi się pracuje. Inaczej jest kiedy spotykamy się z kimś po raz pierwszy, a inaczej kiedy znamy reżysera z poprzedniej współpracy i łatwiej rozczytujemy kody językowe, którymi się posługuje. Dlatego jest to problem dość złożony i niełatwy do prostego zwerbalizowania, bo wchodzimy w coś, co stwarza magię i buduje między ludźmi specyficzną nić porozumienia. Ja, np. bardzo powoli dobieram się do moich postaci, dłużej oswajam się z samym tekstem i reżyserem. Zawsze na początku mam wiele wątpliwości i wydaje mi się, że niczego nie umiem i nie potrafię. Ale mam też świadomość, że otrzymałam kredyt zaufania, który mnie zmusza do otwartości i poszukiwania odpowiednich środków scenicznego wyrazu, nawet za cenę śmieszności czy kompromitacji. I nie mogę się tego bać.

W.K.: Czyli można powiedzieć, że czas pracy nad rolą jest dla Pani rodzajem magicznej podróży, podczas której penetruje Pani swoją intymność, wrażliwość, wyobraźnię, emocje… Lubi Pani to ryzyko w dokopywaniu się do pokładów ludzkiego bólu, wstydu…?

M.Ś.: Myślę, że każdy aktor musi to lubić. Bez ryzyka ten zawód nie istnieje. I to mnie strasznie kręci. Dlatego staram się brać jak najwięcej z tego, co mi świat daje i spełniać się zawodowo na wielu płaszczyznach. Jestem bardzo szczęśliwa, że po szkole trafiłam do Bydgoszczy i nie zasiliłam grona bezrobotnych aktorów, których z roku na rok przybywa. Bo może się nie udać rola, spektakl może okazać się klapą, ale najważniejsza jest ciągła możliwość intensywnej pracy i rozwoju. I o tym zawsze marzyłam. By w teatrze budować bazę aktorskiego rzemiosła, z której zawsze będę mogła czerpać i wciąż do niej wracać.

W.K.: Dziękuję za rozmowę.

Wiesław Kowalski
ArtPapier
7 kwietnia 2010
Portrety
Paweł Woldan
Prasa
artPAPIER

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia

Łabędzie
chor. Tobiasz Sebastian Berg
„Łabędzie", spektakl teatru tańca w c...