Rzecz dla ludzi, czyli awangarda
"Rozmowy w parku" - reż: Romuald Szejd - Teatr Scena Prezentacje w WarszawieTakie przedstawienie jak "Rozmowy w parku" można właściwie określić dziś jako awangardę. No bo tak: reżyser nie rzuca się tu na tzw. wielkie i mętne wody eksperymentu inscenizacyjnego, nie każe aktorom bełkotać, lecz przeciwnie - pilnuje dyscypliny dykcyjnej, nie pławi się w nieobyczajnych, szokujących widza scenach mających zakryć pustkę myślową, nie znieważa publiczności obrazoburstwem, etc., etc. O takim przedstawieniu zwykło się mówić, że jest po prostu dla ludzi. A dzisiaj wystawienie spektaklu "dla ludzi" można potraktować - mówię zupełnie serio - jako swoisty akt odwagi ze strony teatru. Odwagi, bo środowisko teatralne w ogromnej większości poddało się dziś presji grupy reżyserów (część z nich jest zarazem dyrektorami teatrów!), którzy swoją pseudoartystyczną działalnością niszczą sztukę teatru.
Nie można wykluczyć, że postawa Romualda Szejdy (jeśli się nie ugnie) spowoduje, iż pod Teatrem Scena Prezentacje zapłoną znicze nagrobne, ustawione przez akolitów, niszczycieli teatralnych jako sygnał, że tej scenie pora już umierać. Taka sytuacja miała przecież miejsce parę lat temu m.in. pod warszawskim Teatrem Ateneum, gdzie dyrektorem był wówczas Gustaw Holoubek. Te nieliczne już, śladowe wręcz przykłady teatrów, gdzie gra się jeszcze przedstawienia "dla ludzi", oczywiście z dbałością o jak najlepszy poziom artystyczny - powinny być pod szczególną opieką mecenasa państwowego, czyli Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, czy też urzędu miejskiego. W przeciwnym razie wyrośnie nam pokolenie ludzi (a właśnie młodzież stanowi dziś główny trzon publiczności teatralnej), którzy nigdy nie zetknęli się z prawdziwym teatrem, jedynie z jego karykaturą, którą będą uważać za teatr. Groza!
"Rozmowy w parku" to kameralna sztuka o relacjach między ludźmi, o poszukiwaniu swojego miejsca w życiu, o potrzebie ciepła i serdeczności, o rodzącym się uczuciu miłości, o tęsknocie za rodziną, która jest wartością niewymienialną na żaden biznes, żaden erzac. Prosta, nieskomplikowana fabuła pokazuje różnorodność ludzkich charakterów i zachowań, które w sumie jednak wzajemnie się uzupełniają. Życie niesie niespodzianki, każdy dzień może być tym właśnie, który nagle odmieni nasze szare - jak nam się dotąd wydawało - życie. Wystarczy zatrzymać się na chwilę w tym codziennym biegu, dojrzeć siedzącego obok nas, na przykład na ławce w parku, drugiego człowieka. I spojrzeć nań nie jako na wroga, rywala zajmującego nam miejsce, lecz na człowieka, który może być naszym przyjacielem.
Banalne, prawda? Ale to tylko pozór banału. Istota tkwi bowiem w tym, żeby przejrzeć na oczy i zobaczyć, co właściwie jest najważniejsze w życiu, co jest w nim wartością trwałą, niezbywalną, co jest nam niezbędne, byśmy realizowali się nie tylko jako "maszynki" wykonujące pewne zawodowe czynności. Dialogi bohaterów "Rozmów w parku" prowadzą do takich przemyśleń. Błędy popełniamy wszyscy, istotne jest tylko to, by mieć tego świadomość i w którymś momencie rozeznać ów błąd oraz próbować go naprawić. Do tego potrzebna jest rozmowa z drugim człowiekiem, wszak nie jesteśmy samotną wyspą.
W przedstawieniu tym drugim człowiekiem, który pomaga bohaterom spojrzeć obiektywnie na ich życie, jest Suzanne (Wiesława Mazurkiewicz). Starsza pani, która, można powiedzieć, pełni tu funkcję stymulującą w stosunku do pozostałych bohaterów: Jeanne (Agnieszka Suchora), która boryka się z życiem, samotnie wychowując dziecko, bo mąż ją opuścił; Philippe (Waldemar Barwiński), sąsiad, którego treścią życia jest robienie biznesu, a żona i syn znajdują się na dalszym miejscu po sprawach zawodowych; Antoine (Ksawery Szlenkier), młody, przystojny mężczyzna o uporządkowanej hierarchii wartości; i wreszcie najmłodsza bohaterka, Violette (Olga Sarzyńska), studentka wkraczająca dopiero w dorosłe życie.
Największym atutem tego sprawnie i rzetelnie wyreżyserowanego przedstawienia jest gra aktorska. Doskonale poprowadzone są wszystkie postacie. Cóż za wspaniała różnorodność środków wyrazu i temperamentów aktorskich, począwszy od jakże znakomitej Wiesławy Mazurkiewicz, prawdziwej damy sceny (wielki atut tego spektaklu), która obdarzając swą bohaterkę delikatnym, serdecznym uśmiechem, łagodnym gestem, ciepłym sposobem bycia, wzbudza tym samym zaufanie do pozostałych postaci, np. do Suzanne. Jest w pewnym sensie dla nich autorytetem i punktem odniesienia, a dramaturgicznie niejako kontrą wobec znerwicowanej, wiecznie niezadowolonej, zakompleksionej, dość agresywnej w zachowaniu Jeanne, granej przez Agnieszkę Suchorę, czy wobec będącego w ciągłym pośpiechu, żyjącego niejako tylko powierzchownie i wychłodzonego z emocji Philippe\'a ostro i wyraziście poprowadzonego przez Waldemara Berwińskiego. W opozycji do Philippe\'a pozostaje Antoine spokojnie, acz wyraziście grany przez Ksawerego Szlenkiera. I wreszcie Violette, doskonale poprowadzona przez wspaniale utalentowaną, młodą, a już wielokrotnie nagradzaną Olgę Sarzyńską, której ekspresję środków aktorskich określiłabym dość nietypowo, jako niezwykle barwną.
W sztuce Brigitte Buc granica między tym, co nas buduje, a tym, co niszczy, jest poprowadzona bardzo wyraźnie. Tu nie ma miejsca na mętne relatywizmy. Ponadto dialogi są napisane z dużym wyczuciem sceny. Trudno się dziwić, wszak autorka tekstu zna teatr od podszewki, jest bowiem aktorką teatralną.