Rzecz o Miłości pisanej z dużej litery
rozmowa z Andrzejem Marią MarczewskimTo przede wszystkim rzecz o Miłości, o tym jak jest ważna dla każdego, i co w człowieku otwiera; ale również jest to musical o tym, że Miłość może tworzyć piękno i wrażliwość, emocje i poezję życia; że jest w życiu niezbędna , bo tylko ona jest twórcza i wzbogacająca. - mówi Andrzej Maria Marczewski, reżyser "Kiss me Kate" w Teatrze Muzycznym w Poznaniu.
Z Andrzejem Marią Marczewskim, , rozmawia Wiesław Kowalski
Skąd u reżysera, który jako pierwszy w polskim teatrze wystawił w swojej adaptacji „Mistrza i Małgorzatę” Bułhakowa, a także dramaty Karola Wojtyły, owianego legendą przygotowywanej premiery „Termopil Polskich”, do której w Teatrze Rozmaitości w Warszawie nie dopuściły w 1983 roku władze, po raz kolejny – co prawda po słupskim sukcesie „Cabaretu” - zainteresowanie musicalem, uchodzącym powszechnie za sztukę dostarczającą raczej rozrywki, niż wyższej jakości strawy duchowej? Pytam, bo niebawem rozpoczynasz próby w Teatrze Muzycznym w Poznaniu do „Kiss me Kate” Cole’a Portera?
Mam w swoim autorskim i reżyserskim dorobku sporo ważnych i pięknych realizacji musicalowych, poczynając od autorskiego „Posła” z muzyką Tadeusza Woźniaka, „Kolędę-Nockę” Ernesta Brylla i Wojtka Trzcińskiego (zatrzymana na III generalnej 13 grudnia 1981r.), przez kultowe „Lato Muminków”, klasyczną już „My Fair Lady” w Operze Nova w Bydgoszczy, czy „Operę za 3 grosze” Brechta/Weilla. Staram się zawsze realizować utwory, które zawierają sensowne, czytelne i ważne przesłanie dla widzów. „Cabaret” jest genialnym utworem o miłości i wszelkich konsekwencjach, które z niej wynikają, a także o odpowiedzialności za siebie i partnera, z którą każdy człowiek musi się zmierzyć. Od stycznia będziemy prezentować ten musical w całej Polsce, zaczynając od Krakowa i kończąc na Sali Kongresowej w Warszawie; mamy licencyjną wyłączność na trzy lata. „Kiss me Kate” traktuje również o miłości, która może stać się najważniejszym doświadczeniem dla każdego człowieka, o ile potraktuje ją serio. Ale Cole Porter, geniusz pierwszej klasy jakby o nim mógł powiedzieć Witkacy, stworzył utwór, który po sześćdziesięciu latach zachował wszystkie swoje przymioty, jest tak samo mądry, śmieszny, wciąż wzrusza, bawi, skłania do refleksji na temat odwiecznych męsko-damskich, emocjonalnych relacji; i czyni to w sposób dla nas, dzisiaj, aktualny. To wielka, żywa, współczesna „klasyka”. Wprowadzenie jej w „krwioobieg” teatralny jest pasjonującym wyzwaniem. Wpisujemy w nią dziś pytanie bardzo ważne: czy warto żyć samotnie, czy szukać partnerstwa, które jest partnerstwem; miłości, która jest wielką, iskrzącą miłością i ponosić wszystkie tego konsekwencje. Coraz więcej mamy singli wokół, coraz więcej ludzkiej samotności przykrytej różnymi wymówkami, coraz trudniej uwierzyć nam, że miłość może być fascynującą wspólną drogą; a zatem jest o czym robić spektakl. A jaki może być dziś magiczny Cole Porter, pokazał ostatnio w swoim pięknym filmie „O północy w Paryżu” Woody Allen.
Ostatnia inscenizacja musicalu do libretta Sama i Belli Spewack, zrealizowana w Teatrze Muzycznym w Gdyni w 2006 roku, korzystała z przekładu Małgorzaty Ryś. Dlaczego zdecydowałeś się na nowy przekład i co będzie jego wyróżnikiem. Podejrzewam, że chodzi Ci przede wszystkim o język.
Język polski, jak i każdy w ogóle język, jest czymś żywym; co kilkanaście lat zmienia się pojemność słów, kontekst znaczeniowy; jedne słowa tracą na tym, obumierają, inne rodzą się i przejmują nowe znaczenia. Teatr jest sztuką żywą, reagującą na tu i teraz, która musi „dogadać” się z widzem też tu i teraz, a nie jutro czy za tydzień. Nie znam przekładu z Gdyni, ale wiem, że spektaklu nie ma już na afiszu, to znaczy nie trafił w swój czas. Nasz przekład chce trafić w tu i teraz, w nazywanie dzisiejszym językiem emocji ludzkich, namiętności, liryczności, ale również gniewu, buntu, rozgoryczenia, zadumy. Co znaczy dzisiaj „złośnica”? Co kryje się w tym słowie? Na czym może dziś polegać bunt dziewczyny- kobiety? No i rzecz najważniejsza, czy można dziś robić spektakl o facecie, który upokarza dziewczynę, łamie ją, niszczy psychicznie, a ona za to dziękuje mu na klęczkach? To chyba bezsensowne, prawda? Akcentuję to dziś, bo jedyną zmianą formalną jaką wprowadzamy do musicalu jest to, że spektakl „Poskromienie złośnicy” jest realizowany przez Freda dzisiaj, nie pięćdziesiąt lat temu; ale wszystkie konteksty sytuacyjne są nadal aktualne; może w Polsce nie do końca jeszcze są rozpoznane, bo nie ma u nas twórców, którzy za prywatne pieniądze robią wielki, musicalowy spektakl, od którego zależy ich przyszłość i wszystko. A taka jest sytuacja wyjściowa „Kiss me Kate”. Na świecie, a zwłaszcza w Ameryce, to sytuacja normalna, codzienna, są producenci z kasą i oni ryzykują; my do tego standardu jak widać dążymy.
Piosenki do musicalu napisał Andrzej Ozga, aktor, reżyser, piosenkarz, autor i satyryk specjalizujący się w piosence literackiej oraz formach kabaretowych i teatralnych. Również tłumacz utworów Piaf, Aznavoure’a, Treneta, Grshwina czy Nohavicy. Dlaczego zdecydowałeś się na współpracę właśnie z tym autorem?
Piosenki też niosą treść spektaklu. I ta treść musi odpowiadać ogólnemu przesłaniu i sensowi realizacji. Andrzej jest twórcą bardzo wymagającym, perfekcyjnym, i tak się składa że „nadajemy” na tych samych falach; współpraca jest pasjonująca i owocna, zwłaszcza, że wysłuchaliśmy i obejrzeliśmy wszystko Cole Portera, co dało się usłyszeć i obejrzeć, również ekranizacje „Kiss”, wychodząc z założenia, że lepiej więcej znać niż mniej, z tego co było przed nami. I z tych wspólnych pasji rodzi się to, czego nie było w poprzednich wersjach musicalu.
Kogo jeszcze zaprosiłeś do ekipy realizującej spektakl, w którym nie mniej istotna jest oprawa scenograficzna i choreograficzna?
Scenografię i kostiumy projektuje Ewa Strebejko-Hryniewicz, charyzmatyczna scenografka, która w swoim czasie zdążyła zaliczyć nawet staż u Petera Brooka w Paryżu. Umówiliśmy się na przestrzeń, której od trzydziestu lat nie pokazywano w Teatrze Muzycznym w Poznaniu; to znaczy gramy na pustej scenie, odsłoniętej do murów, ale w scenografii bardzo ważny będzie kolor malowany na materii i piękne, bogate kolorystycznie kostiumy.
Kierownikiem muzycznym spektaklu jest Jacek Boniecki, człowiek-orkiestra, wybitny we wszystkim, co robi, twórca orkiestry symfonicznej w Płocku, twórca Teatru Muzycznego w Lublinie, dzisiaj rozrywany dyrygent, prowadzący opery, musicale, koncerty. Jacka nie sposób nie polubić za jego pasję, najwyższy profesjonalizm i zrozumienie czym może być współczesny musical w fachowych rękach perfekcyjnego dyrygenta.
Choreografię tworzy Alexandr Azarkevitch, pomysłodawca i od dziesięciu lat dyrektor Międzynarodowego Konkursu Sztuki Choreograficznej im. Sergiusza Diagilewa ( w tym roku poraz drugi Konkurs odbywał się w Teatrze Wielkim w Łodzi), tancerz i choreograf, historyk baletu i teoretyk tańca, menedżer kultury, doktor nauk humanistycznych w zakresie nauk o sztuce, Członek Międzynarodowej Rady Tańca CID UNESCO. Przy tylu tytułach, które wręcz onieśmielają, Alexandr wie co robi, a co robi w musicalach, widać chociażby w naszym „Cabarecie”. U nas Cole Porter wysoko umieszcza poprzeczkę i wszyscy stajemy na palcach, żeby Mu sprostać; przecież w końcu nas obserwuje z tego dobrego miejsca, które sobie zajął.
Nie jest tajemnicą, że role Petruchia w poznańskim spektaklu ma zagrać Nicolo Palladini, którego odkryłeś podczas odbywających się w różnych miastach w Polsce castingów do inscenizacji „Cabaretu”, zrealizowanego w Teatrze Nowym im. Witkiewicza w Słupsku. Przyznasz jednak, że rola Freda w „Kiss me Kate” wymaga nie tylko umiejętności wokalno-tanecznych, ale przede wszystkim aktorskich. Mamy wszak do czynienia z utworem o strukturze szkatułkowej, wykorzystującej konwencję teatru w teatrze. To będzie spore wyzwanie dla Włocha grającego w języku polskim.
Nicola Palladini jest idealnym Petruchiem, przecież to Włoch, rzymianin, a akcja „Poskromnienia złośnicy” rozgrywa się we Włoszech, w miejscach mu bliskich; ale mówiąc serio, po półrocznej ostrej pracy nad „Cabaretem”, Nicola jest już polskim aktorem, znakomicie orientuje się w naszych niuansach językowych, kontekstach, znaczeniach słów, a do roli Freda Grahama - producenta i reżysera musicalowej „Złośnicy” posiada rzecz najważniejszą - świadomość czym jest rzucenie na jedną, teatralną szalę wszystkiego, aby odnieść sukces; tak produkuje się spektakle we Włoszech, w Rzymie, tam gdzie grywał dotychczas na co dzień. Fred-Petruchio to artysta, który w dzisiejszych, brutalnych dla Kultury czasach postanawia zmierzyć się, na własną odpowiedzialność artystyczną i finansową, z tym co kocha – z Teatrem, i odnieść zwycięstwo, czyli zapewnić sobie i zespołowi długie granie. My też, pracując w Teatrze Muzycznym w Poznaniu, prowadzonym perfekcyjnie przez wybitnego artystę Daniela Kustosika, stoimy przed tym samym wyzwaniem, by zrobić spektakl , który widzowie będą chcieli oglądać przez długie lata. Fikcja sceny nakłada się na prawdę czasów, w których tworzymy i to fascynujące wyzwanie. W sumie robimy spektakl również o miłości do Teatru, któremu służymy dość długo; ja już czterdzieści lat.
Czy oprócz występu Palladiniego w obsadzie przedstawienia pojawią się inni, gościnnie występujący wykonawcy?
Dyrektor Kustosik ma znakomity zespół solistów, i żeby było ciekawiej, w większości po Akademii Muzycznej w Bydgoszczy, z którą w swoich bydgoskich latach współpracowałem; prowadzi Teatr repertuarowy, w którym wymiennie gra kilkadziesiąt spektakli. To powoduje konieczność robienia podwójnych obsad, i z tym się liczę, dlatego sprawa jest otwarta.
Najczęściej po premierach komediowych musicali pisze się, że było „lekko, kolorowo i zabawnie”. A przecież w „Kiss me Kate” – o czym już wspomniałeś - dochodzi również do głosu prawdziwa gra uczuć głównych bohaterów. Co prawda miesza się ona wciąż z teatralną fikcją. Czy masz jakiś szczególny pomysł na inscenizowanie tej dwoistości?
Nigdy mnie nie interesowały spektakle tylko lekkie, łatwe i przyjemne, choć bez wątpienia są również potrzebne i mają swoich widzów. „Kiss me Kate”, obok „Cabaretu”, jest szlachetnym wyjątkiem, musicalem w którym o coś chodzi, i chodzi o rzecz najważniejszą dla każdego człowieka, o Miłość pisaną z dużej litery i przeżywaną na najwyższym diapazonie emocjonalnym. To przede wszystkim rzecz o Miłości, o tym jak jest ważna dla każdego, i co w człowieku otwiera; ale również jest to musical o tym, że Miłość może tworzyć piękno i wrażliwość, emocje i poezję życia; że jest w życiu niezbędna , bo tylko ona jest twórcza i wzbogacająca. Mam bardzo prosty klucz do realizacji - chcę to zagrać serio, bez puszczania kumplowskiego oczka do sali. Bardzo szanuję Widza jako partnera i dlatego chcę z nim rozmawiać ze sceny serio. Dzisiejszy Teatr na ogół kpi, wyśmiewa rzeczywistość i ludzi nie dających sobie z nią rady, pokazuje nas małych, uzależnionych od gadżetów, bezwolnych i w sumie tępych. Wyznaję w życiu zasadę że :Sensem Sztuki jest: wspieranie Człowieka w rozwoju, pomaganie mu w zachowaniu równowagi psychicznej i fizycznej, wyrażanie jego tęsknoty do życia sensownego, pozytywnego, radosnego, rozwijanie jego wrażliwości, otwieranie na nowe przestrzenie i możliwości, odkrywanie w nim talentów, o których często nic nie wie. I wtedy warto żyć, i żyje się nie tylko dla siebie.