Sami wrodzy

"Zemsta" - reż. Waldemar Śmigasiewicz - Och-Teatr w Warszawie

Obserwujemy w tym roku wielki powrót dramatów romantycznych na nasze sceny. W warszawskim Teatrze Polskim odbyła się premiera rzadko grywanego ,,Irydiona", którą można śmiało określić wielkim sukcesem. Na scenie przy Karasia zostanie wystawiona już niebawem "Zemsta". Póki co najsłynniejszą sztuką Fredry zainteresował się Waldemar Śmigasiewicz. Dramat twórcy "Dożywocia" nie miał w ostatnim czasie głośniejszych inscenizacji. Najczęściej był wystawiany jako szkolny spektakl dla niewymagających widzów. Za wartkim rytmem i genialnym wierszem kryją się jednak głębsze treści.

Śmigasiewicz doskonale o tym wie. Razem z Maciejem Preyerem dzieli więc scenę Och-Teatru na dwie części. Jedna z nich to "terytorium" Cześnika, druga zaś należy do Rejenta. Skojarzenia z Kargulem i Pawlakiem nasuwają się same. Granicę stanowi niewysoki, zdezelowany płot. Po przeciwległych krańcach platformy ustawiono jeszcze płachty i falbanki rozpięte na szerokich kijach niczym sztandary. Warto zauważyć, że zszyte fragmenty materiału układają się na jednym z nich w kształt zbliżony do wizerunku Matki Boskiej Częstochowskiej. Każda ze stron ma w dodatku swój kolor. Raptusiewicza reprezentuje biel, czerwień jest z kolei domeną Milczka. Reżyser stwarza od razu silny kontrast między obiema postaciami. Ten zabieg uwydatnia dodatkowo rangę podejmowanego problemu. Przestrzeń sceniczna jest zatem jak na komedię dość mroczna.

Twórcy skupiają się na konflikcie dwóch żywiołów, których personifikacją są główni antagoniści. Cześnik (Cezary Żak) jest reprezentantem świata polityki. Biały kontusz przedstawia dumnego, ale i gwałtownego szlachcica. Raptusiewicz łatwo ulega porywom gniewu. Żak daje swojej postaci twarz nie tylko choleryka, ale i ironicznego chytrusa. Rejent (Wiktor Zborowski) ukazuje dostojność kościelnej godności. Czerwień jego stroju przypomina barwy kardynalskie. Milczek przemawia w sposób podniosły, za którym kryje się jednak perfidia i wyrachowanie. Obaj szkodzą sobie w każdy możliwy sposób. Murarze Rejenta wytrzepują kurz z dywanu prosto na domostwo Cześnika. Raptusiewicz z kolei pluje na teren należący do sąsiada. Śmigasiewicz przypomina o niełatwych powiązaniach polityki i religii, które rodzą naturalne konflikty. Unika na szczęście taniej publicystyki, o którą w takim przypadku byłoby łatwo. Bardziej zajmuje go sprawa wspólnego dobra, które cierpi w wyniku wzajemnych kłótni. Brzmi to niepokojąco w dobie wojny, jaką obecni rządzący wespół z niektórymi mediami wydali kościołowi. Pośrodku sceny stoi pozbawione liści drzewo, niczym grusza Rzędziana, przypominające o konfliktach, które w obliczu zagrożenia nie przynoszą nic dobrego.

Trudno jednak dokonać udanej adaptacji "Zemsty" skupiając się wyłącznie na ukrytych, między wersami, treściach społeczno-politycznych. Fredro nadal śmieszy, i to świadczy najbardziej o jego ponadczasowej wartości. Aktorzy doskonale czują tekst komedii autora "Ślubów panieńskich", co widać szczególnie w budowanych między nimi interakcjach. Od całego zespołu odstaje jedynie Viola Arlak, ale aktorka jako jedyna występowała z mikroportem, zatem mogła to być po prostu chwilowa niedyspozycja związana z problemami zdrowotnymi.

Dużo o charakterystyce postaci mówią także kostiumy. Na pierwszy rzut oka są one dobrane stosownie do realiów historycznych. Tymczasem Klara (Zofia Zborowska) nosi spodnie, co wskazuje na jej poczucie niezależności. Różni się tym od Wacława (Michał Piela), postawnego mężczyzny, który jest zahukany niczym małe dziecko. Perełką przedstawienia jest postać Papkina. Artur Barciś po raz kolejny potwierdza, że łatka aktora serialowego nie przekreśla możliwości posiadania dużych umiejętności w grze scenicznej. Barciś przerysowuje sylwetkę samozwańczego herosa. Czasami szarżuje ponad miarę, ale ostatecznie jego Papkin zyskuje odcień dramatyzmu. Mężczyzna zdaje się niczym Don Kiszot naprawdę wierzyć, że dokonywał bohaterskich czynów. Śmigasiewicz odchodzi w tym momencie od treści społecznych i akcentuje tragizm pojedynczej egzystencji.

Jest jeszcze Dyndalski (Wojciech Pokora) - przypomina Starego Wiarusa rodem z ,,Warszawianki" Wyspiańskiego. Mniej w tej kreacji komizmu, więcej zaś swoistego sentymentu. Sługa Cześnika słucha przecież z radia fragmentów "Pana Tadeusza" recytowanych przez Gustawa Holoubka. Twórcy konsekwentnie zdejmują z utworu Fredry kostium historyczny. W tle często przewijają się motywy poloneza. Nie bez znaczenia pozostają i inne charakterystyczne dźwięki towarzyszące akcji. Odgłosy ptaków wtórują z kolei niektórym monologom aktorów. Czy Śmigasiewicz chce nam powiedzieć, że wciąż znajdujemy się na wsi, którą tak łatwo spalić? Bardzo dobre przedstawienie kończy się okrzykiem "Zgoda" - jednak niemal nikt nie reaguje gestem pojednania. Vae victis?

Szymon Spichalski
Teatr dla Was
21 lutego 2013

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia