Scenki, etiudy, szkice i wariacje na temat Brunona Schulza
"Genialna ..." - reż: R. Zioło - Teatr WybrzeżeZanim zgaśnie światło, aktorzy na scenie, na oczach publiczności, przeprowadzają gimnastyczną rozgrzewkę jak przed meczem (Piotr Witkowski robi pompki na piąstkach, i to z wyskokiem, no, no). Scenograf Andrzej Witkowski także zaproponował coś w rodzaju rozgrzewki.
Podłoga i część ścian wyłożone są imitacją białych kafelków, ale ściany tylko do pewnej wysokości. Każdy, kto popełnił kiedyś ten błąd, że wypłacił lekkomyślnie kafelkarzowi zaliczkę za część robót i potem czekał kilka dni na powrót mistrza do pracy, ten wie, jak to wygląda. Mamy zatem w "Genialnej epoce. Szkicach z Brunona Schulza", najnowszej premierze teatru Wybrzeże, od razu, od progu jasną sugestię: przedstawienie to tylko jakaś przymiarka, próba, "szkice", jak zapowiada już tytuł spektaklu.
Wszystko, co się dzieje potem, przez okrągłe dwie godziny bez przerwy, to dotrzymanie danego słowa. Rzeczywiście, "Genialna epoka" nie ma nic wspólnego z tradycyjnie pojętą adaptacją jakiejś powieści. Rudolf Zioło, który odpowiada za reżyserię, scenariusz i także za ruch sceniczny, stworzył coś "na kanwie", choć i to wyświechtane określenie oddaje jego pomysł tylko w części. Stworzył coś równoległego do Schulza? Tak już może lepiej.
Co prawda widzimy na scenie postacie ze "Sklepów cynamonowych" (zwykle aktorzy grają ich po kilka), co prawda słyszymy skrawki prozy Schulza, ale Zioło wykorzystuje to jedynie jako punkt odbicia do tworzenia własnego teatralnego świata. Tak jak Bruno Schulz tworzył własną rzeczywistość w języku, tak Rudolf Zioło tworzy własny świat w teatrze. Pomysł swoją odwagą budzi mój szacunek. Realizacja - wątpliwości.
Największe poczułem wtedy, kiedy premierowa publiczność chichotała podczas scen, które się niebezpiecznie osuwały do poziomu teatralnego skeczu. Bo Schulz sprowadzony do poziomu skeczu to już bluźnierstwo. Ale niezależnie od poszczególnych, różnej wartości scen, i tych świetnych, i tych nieświetnych, wątpliwości budzi przede wszystkim złożona z tych scen całość. Czytając Schulza, rzeczywiście możemy czuć się tak, jakbyśmy niemal dotykali samego procesu tworzenia, tego momentu, kiedy rzeczywistość przemienia się w sztukę. Oglądając przedstawienie Rudolfa Zioły, jeśli dobrze domyślam się intencji reżysera, mieliśmy doświadczyć czegoś podobnego. - Zobaczcie - wydaje się nam mówić reżyser - jak można wyczarować teatr według własnej fantazji. No tak, ale proza Schulza to jednak nie tylko magia, to także wiele całkiem konkretnych wątków, tematów, obsesji. Przedstawienie, ponieważ jest tylko szkicem, również te tematy jedynie szkicuje. Czasem ciekawie, np. erotyczna scena z wysuniętymi kobiecymi pantofelkami ewidentnie pochodziła już nawet nie z prozy Schulza, tylko ze świata jego grafik. Ale zawsze tylko szkicowo. To trochę tak, jakby wyfiletować prozę Schulza z jej kośćca. Ma to swój smak, ale jednak czegoś brakuje.
Co powiedziawszy, muszę się przyznać, że mimo wszystko przedstawienie wciągnęło mnie i te dwie godziny przesiedziałem bez uczucia znużenia. Teatralna wyobraźnia Zioły potrafi uwieść. Zwłaszcza sceny obywające się bez słów (co już samo w sobie jest ekstrawagancją - wystawiać Schulza bez tekstu...), polegające tylko na ruchu, albo wręcz kaskaderskie sceny z np. chodzeniem po ścianie, były efektowne. Zioło potrafi też aranżować ciekawe sceny polegające na melorecytacji pojedynczych słów, połączonym z... pstrykaniem palcami. Taki rodzaj dźwiękowej uwertury.
Zaciekawiły mnie wstawki z "Amarcordu" Felliniego - bo rzeczywiście ten film opowiada (między innymi) o sile artystycznej kreacji, więc był tu jak najbardziej na miejscu (gorzej z wstawkami muzycznymi - czy naprawdę musiały przypominać składankę w Empiku, z obowiązkowym "Lacrimosa" Mozarta?). Zgoda nawet, że spektakl mimo wszystko ma coś w rodzaju głównego tematu, osi, wokół której układa się przedstawienie - to ciągłe ucieczki i powroty uosabiającego świat fantazji Ojca, wyraziście zagranego przez Grzegorza Gzyla. Niemniej w całym przebiegu przedstawienie rozpada się na pojedyncze scenki, etiudy, szkice i wariacje. Takie przedstawienie jednak słabo się tłumaczy. Mnie te swobodne wariacje na temat wyobraźni i kreacji nawet wciągnęły, ale kiedy pomyślę sobie o niepremierowym widzu, który jednak oczekuje, żeby spektakl miał swój początek, środek i koniec, mam poważne obawy, czy ten eksperyment nie poszedł zbyt daleko.
W repertuarze teatru Wybrzeże jakiś czas temu pojawiła się sztuka, w której reżyser także w oryginalny sposób bawił się teatralną formą - mam na myśli przedstawienie "Charlie bokserem", wyreżyserowane dwa lata temu na Scenie Kameralnej w Sopocie przez Piotra Cieplaka. No ale jednak Cieplak w swoim reżyserskim fantazjowaniu nie stracił z oczu widza. A Rudolf Zioło jakby o nim zapomniał. I przez to, mam wrażenie, pozostał sam ze sobą, zamknięty w granicach swojej po schulzowsku bujnej, ale solipsystycznej wyobraźni.