Schubert z lodu
"Podróż zimowa" - reż. Józef Opalski - Opera Krakowska w KrakowieSzok termiczny czeka tego, kto po obejrzeniu "Podróży zimowej" sięgnie po tomik Barańczaka. Bo o temperaturze wieczoru w krakowskiej operze rozstrzyga Schubert. Autor cyklu 24 pieśni pod tymże tytułem, w których intuicja metafizyczna rodzi się "z głębi naszego odczucia: siebie, własnego ja, świata, Bytu, Boga. Tą intuicją, tym zmysłem nadprzyrodzonym - powiada Bohdan Pociej, obficie w programie cytowany - chwytamy dopiero cały splot przeciwieństw egzystencjalnych: życia i śmierci, szczęścia i tragedii, miłości i odrzucenia, radości i rozpaczy..."
Za tymi zachwytami stoi kryształowo lodowata muzyka, po schubertowsku melodyjna, acz w wyrazie powściągliwa, mroźnie wzniosła - Andrzej Biegun prowadzi barytonową partię starannie i czysto, ale jednostajnie i beznamiętnie, jak wykutą lekcję. Konrad Mastyło dodaje swojemu akompaniamentowi współczesną klawiszową elektronikę - atoli nie po to, by smutny patos przełamać, tylko przeciwnie - wzmocnić. I tak pałac zmarzliny krzepnie nad sceną, jak nie przymierzając u Jacka Dukaja w "Lodzie".
Żeby wieczór nie był koncertem, Józef Opalski z Jackiem Tomasikiem wprowadzają pięciu tancerzy wykonujących spowolnione ruchy, przemarsze z krzesłami lub bez nich. Nie ma to sensu innego niż czysto ornamentalny, o co zgłaszają pretensje krytycy, przejęci, że w pustych ruchach gubi się głębia muzyki. Tymczasem człek wyłazi z tego igloo, wraca do ogrzanej chałupy i bierze tomik sprzed 15 lat, w którym Stanisław Barańczak zabawił się bynajmniej nie w tłumaczenie zapoznanej poezji
Wilhelma Mullera, lecz w dopisanie Schubertowi własnych słów. Są one prestidigitatorsko wpasowane w melodię, ale brzmią kompletnie inaczej. Pierwsza z brzegu pieśń: Wpadacie jak po ogień, wytyka nam od lat z właściwym sobie chłodem ten niewłaściwy świat. Po ogień to przesada, lecz wpadliśmy - to fakt. A wypaść - nie wypada: okazać trzeba takt".
To nie ta zima! Owszem, znajdzie się tu na dnie egzystencjalny mróz, ale poeta głównie topi lodowe połacie romantycznymi głowniami sarkazmu i ironii. Kpi z łatwych klisz frazeologicznych, krąży wokół uporczywych echolalii (nagła fraza z Leśmiana), żongluje konwencjami. I stopniowo ścina witalność, mrocznieje, lodowacieje. Ale to lód z gorzkiego, wisielczego drinka, nie monumentalny Spitsbergen. Wydobyć te meandry z Barańczakowej poezji - jak zwykle tym bogatszej, im więcej formalnych ograniczeń pokonującej - toż byłby teatr! Ale baryton musiałby od czasu do czasu choć uśmiechnąć się do myśli, które śpiewa, reżyser zaś interpretować słowa, a nie tylko dbać o frazę. Co mogłoby, owszem, w konsekwencji trochę wyjść Schubertowi bokiem... Opalski do dzieła wziął się wyraźnie od strony nut, nie słów. Konsekwentnie, chapeau bas, ale spektakl przymroził mu się przez to ździebko za mocno.