Ścieki z Fabryki

"Poczekalnia.0" - reż. Krystian Lupa - Teatr Polski we Wrocławiu

"Pojęcie teatru, który każe postaciom rozsiadać się na określonej liczbie krzeseł lub foteli ustawionych rzędem i opowiadać sobie rozmaite historie, choćby nie wiem jak nadzwyczajne i cudowne, nie jest może całkowitym zaprzeczeniem teatru (nie potrzebuje on bowiem bezwzględnie ruchu, aby być tym, czym winien być), ale raczej - jego wypaczeniem". (Antonin Artaud, "Teatr i jego sobowtór", tłum. Jan Błoński)

Na „Poczekalnię” czekaliśmy bardzo długo. Wiele spodziewaliśmy się po spektaklu, którego premiera miała być jednym z ważniejszych wydarzeń Europejskiego Kongresu Kultury. Z przykrością muszę stwierdzić, że nowe dzieło Krystiana Lupy okazało się sporym rozczarowaniem. W takich przypadkach winą za niepowodzenie przyjęło się obarczać reżysera; jednak tym razem ciężar porażki spoczywa również na barkach działu marketingu w Teatrze Polskim - jego strategie przypominają ostatnio działania podrzędnego supermarketu, gdzie nad działem pełnym czerstwego pieczywa rozpyla się zapachy pobudzające apetyt.

Mniej więcej półtora roku temu pojawiły się pierwsze informacje na temat ryzykownego przedsięwzięcia w TP: do współpracy z Krystianem Lupą zaproszono Dorotę Masłowską. Z kontrastu pomiędzy twórcami miał narodzić się spektakl nietuzinkowy, odważny i nowatorski. Szybko zaczęło się jednak mówić, że Masłowska nie będzie miała nic wspólnego z tą produkcją. Program przedstawienia zawiera informację, że pisarka wycofała się tuż po „poczęciu”. Lupa w jednym z wywiadów powiedział wprost: „zostałem wrobiony”. Po premierze wydaje się, że w gruncie rzeczy postąpił podobnie jak jego niedoszła dramaturżka - osierocił spektakl, pozostawiając niegotowe przedstawienie, zrobione być może w pośpiechu, gdzieś pomiędzy przesiadką na pociąg do dużego europejskiego miasta a próbą spektaklu „La Salle d\'Attente" („Poczekalnia”)  w Lozannie. Już niedługo szwajcarskie przedstawienie o niemal identycznym jak polski tytule zobaczymy podczas festiwalu teatralnego „Dialog”. Może zdarzyć się tak, że będzie znacznie lepsze niż „Poczekalnia.0” na dawnym dworcu Świebodzkim. Przyczyna jest prosta – Lupa od lat uchodzi za mistrza teatralnych adaptacji prozy, a kanwę szwajcarskiego spektaklu stanowi powieść Larsa Norena „Krąg personalny 3.1.”, opowiadająca o ludziach wyrzuconych poza społeczny margines. We Wrocławiu osnową przedstawienia miał być utwór napisany lub współtworzony przez Masłowską, jednak po jej rezygnacji, reżyser postanowił oprzeć się jedynie na improwizacjach aktorów i pracować z nimi metodą kreacji zbiorowej. To właśnie brak solidnego fundamentu w postaci gotowego tekstu albo chociaż inspirującej biografii (jak w świetnych przedstawieniach „Persona. Marylin”, „Factory 2” czy „Persona. Ciało Simone”) jest główną przyczyną porażki „Poczekalni.0”.

 Absencja nienasyconych metafizyków

Sam pomysł na scenariusz wydaje się interesujący i pełen potencjału dramaturgicznego: z powodu błędnego komunikatu grupka ludzi wysiada z pociągu na zapadłej i opuszczonej stacji. W charakterystycznej dla spektakli Lupy sytuacji zamknięcia, muszą przetrwać noc. Jest tu podstarzałe małżeństwo, które nie ma dla siebie już niczego oprócz zgryźliwości. Jest samotna dziennikarka (niepowtarzalna Ewa Skibińska), która pod maską dociekliwości skrywa zanurzoną w alkoholu rozpacz. Jest zespół studentów szkoły teatralnej, wracających z wycieczki do Oświęcimia, gdzie według zaleceń reżysera należy kontemplować „Hamleta”. Jest zmartwiona losem syna staruszka, która pragnie szybko wrócić do domu (przejmująca Krzesisława Dubielówna). Wydarzenia w poczekalni śledzą na kamerach monitoringowych dwaj graficiarze, którzy chytrze wykorzystują pozyskane informacje i prowadzą z niektórymi postaciami grę na ustalonych przez siebie zasadach. W ten sposób Lupa wprowadza następny mocno charakterystyczny dla swoich spektakli element, jakim jest podział na manipulatorów i manipulowanych.

Inną ważną manipulacją jest tutaj gra z czasem: reżyser po raz kolejny okazuje się geniuszem sterowania percepcją odbiorcy. Tym razem sceniczne pięć minut trwa grubo ponad kwadrans, a czas spędzony w „Poczekalni” niemiłosiernie się dłuży. Pierwsza część spektaklu to pozbawione akcji i napięcia rozmowy postaci, które budują strzępki relacji pomiędzy sobą, jednocześnie obnażając eksperymentalność widowiska. Metateatralne elementy „Poczekalni” równie mocno polemizują z tradycją instytucjonalną, co ze specyficznymi i nowatorskimi metodami pracy Krystiana Lupy. Paradoksalnie, budując swoją pozycję czołowego twórcy europejskiego teatru, reżyser coraz bardziej się od niego odsuwa, coraz wyraźniej odcina się od tradycji i zdecydowanym krokiem wkracza na teren laboratorium. Jeśli uznać „Poczekalnię” i szwajcarskie „La Salle…” za elementy tego samego eksperymentu, to polskie przedstawienie jawi się tutaj jako próba kontrolna. Właściwe doświadczenie jest gdzie indziej. Wrocławski spektakl to jaskrawy obraz kryzysu oraz niemocy reżysera, aktora i człowieka. W zlewających się ze sobą monologach i kłótniach postaci, z których każda odtwarza swój własny performans, trudno odnaleźć jasną myśl, wokół której powinien krążyć spektakl. Jedno jest pewne: nie jest to teatr, który zbliża się do prawdziwego życia, lecz teatr, który ostatkami sił próbuje się przed prawdziwym życiem bronić.

Dla przeciętnego widza te wszystkie aspekty czy argumenty mają prawo pozostawać niezrozumiałe, a ich owoce niejadalne, lecz w kontekście całego dorobku artystycznego Lupy, bezsprzecznie się bronią. Wskazane jest jednak, aby o nich dyskutować; myślę, że mój problem z jednoznaczną oceną „Poczekalni” bierze się przede wszystkim ze świadomości tego, z jaką łatwością można oddalić wszystkie zarzuty: wystarczy chociażby przywołać te składniki nowego spektaklu, które we wcześniejszych dziełach zostały doskonale przyjęte przez publiczność i recenzentów, jak na przykład rozważne, konsekwentne i eleganckie zastosowanie multimediów, ograniczenie przestrzeni gry czy osobiste monologi aktorów. Nie jest to jednak ani kryształowy pomnik nowego stylu ani zachowujące jakość „the best of Lupa”. To, co zachwycało w „Factory 2” i „Personie. Marylin”, zupełnie nie sprawdza się w nowym spektaklu. Wrocławskie przedstawienie jest mętnym odbiciem w kałuży ścieków z fabryki. Zamiast karmić widza niedopowiedzeniem i metaforą, aktorzy w pozbawiony wyobraźni sposób rozwodzą się nad tym, że nie mają nic do powiedzenia. W miejsce poetyckości, archetypów i przypuszczeń, pojawiają się telewizyjne banały, a upragniony skandal okazuje się niemożliwy. Histeryczne nawoływanie obnażonej Marty Zięby „rozbierzmy się wszyscy!” nie jest tu aktem odwagi, ani przełamaniem sakralizacji nagości, lecz świadectwem niemocy, która niebezpiecznie zalatuje głupotą.

[...] doszliśmy do punktu, gdzie straciliśmy wszelki kontakt z prawdziwym teatrem, skoro ograniczamy go do dziedziny, którą objąć może codzienna myśl, do znanej czy nieznanej dziedziny świadomości; a jeśli nawet zwracamy się teatralnie do podświadomości, to tylko dlatego, by jej wydrzeć to, co nagromadziła (lub ukryła) z doświadczenia dostępnego i codziennego. - op. cit.

Druga część spektaklu na szczęście jest zdecydowanie lepsza od pierwszej. Zaczyna się akcja, a niepokój stopniowo wzrasta. Kiedy po dwóch godzinach mamy wrażenie, że czas zupełnie się zatrzymał, a wskazówka stanęła na godzinie trywialności, wszystko zaczyna przypominać powolny, kobiecy wydech – początkowo kurczy się, maleje, by później przyspieszyć, powodowany potężną rządzą wdechu. Ten wdech to  najlepsza scena „Poczekalni”: młody graficiarz Alfa (świetny Adam Szczyszczaj) zakłada się ze swoim kolegą, że w ciągu kilku minut uwiedzie Panią Hubert, zgorzkniałą mężatkę w średnim wieku (Halina Rasiakówna). O tyle romantyczny, co cyniczny pocałunek jest piękną metaforą skomplikowanych relacji między bohaterami, do których przyzwyczaił nas reżyser „Prezydentek”. Kreacja stworzona przez Szczyszczaja to najbardziej niejednoznaczna, a tym samym najciekawsza rola, jaką mogliśmy zobaczyć tamtego wieczoru.

Kolejną zaletą „Poczekalni” jest sfera wizualna. Obrazy, które tworzy reżyser jak zwykle są wysmakowane, scenografia postnaturalistyczna, a kostiumy estetyczne i modne. Niestety, wszystkie pozytywne wrażenia szybko zostają zatarte przez rozczarowanie, jakim spektakl jest na poziomie treści. Rodzi się pytanie, czy owa idea braku idei nie jest w rzeczywistości tylko przykrywką hochsztaplerstwa. W kontekście poszukiwań twórczych Krystiana Lupy, „Poczekalnia .0” wypada naprawdę źle; na szczęście nie jest to reżyser, którego reputacji mógłby zaszkodzić jeden nieudany eksperyment. W oczekiwaniu na wielką teatralną rewolucję zawsze można przecież powrócić na włości „Kalkwerk” czy podróżować do Nowego Jorku z „Immanuelem Kantem”.

Magda Szpecht
G-punkt
27 września 2011

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...