Screamo czy tyko Emo?
"Werter" - reż: Michał Borczuch - Teatr Stary im. w KrakowieWerter jest dzieckiem? Werter jest duchem? "Werter" jest układanką elementów, obrazów, świetnych pomysłów. W reżyserii Michała Borczucha "Werter" staje się mieszanką lepkiego rozlazłego błota, którym smaruje się symbol romantycznego młodzieńca - nie do zaakceptowania dzisiaj, w nietykalnej bieli koszuli i wzniosłości sprzed wieków.
Werter (Krzysztof Zarzecki) zdaje się być typowo romantyczną postacią, gdy wchodzi w białej koszuli, boso, z rozwichrzonymi włosami, niezwykle blady i zagubiony. Niczym duch wstępuje na scenę i czeka na uwagę. W tej pierwszej pozie wydaje się zblazowany i znudzony do reszty światem. Przez cały spektakl nawiedza nas uczucie przepaści pomiędzy rzeczywistością, a Werterem powodującą u bohatera ciągłą irytacje prowadząc do groteskowych zachowań i masek. Postać zbudowana jest z serii dramatycznych gestów. Widzimy, na przykład, jak Werter miota się po scenie, próbuje krzyczeć. Niezwykle zagrane i długie zmaganie się z własnym głosem, próba wydobycia krzyku przykuwa uwagę poprzez fizyczny wymiar tej walki. Przypomina koszmar, w którym chcemy wołać o pomoc, lecz struny głosowe nawet nie drgną. Werter jest izolowany przez kolejne próby wyrażenia siebie kończące się niepowodzeniem. W rozmowie z Albertem (Krzysztof Zawadzki) i Lotą I (Marta Ojrzyńska) z powodu jąkania nie jest w stanie wyrazić swoich poglądów na temat życia.
Wydaje się, że Werter jest dzieckiem, które dojrzewa do śmierci. Dorosłość zdaje się być samobójstwem. Progiem, przez który przechodząc zabijamy wrażliwość i wyjątkowość. Umieranie indywidualności jest ceną dostosowania do społeczeństwa. Może z tego powodu mamy trzy Loty w różnym wieku i o różnych cechach charakteru, u których Werter szuka nie tyle miłości, co zrozumienia. Jedna z nich (Marta Ojrzyńska) jest dziewczynką zagłuszającą swoje smutki muzyką. U progu dorosłości garnie się do świata i godzi na wszystko, co niesie ze sobą - jest zabawką dla Wertera i Alberta. Walczy w pewnym momencie o zagranie wesołej muzyki, co wygląda jak przepychanka dzieci i próba postawienia na swoim. Lota II (Iwona Budner) staje się typem matki mającej dostarczyć ciepło, opowiadającą o swojej rodzinie, duchach, trochę śmiejącą się z uczucia Wertera. Gdy bohater spotyka Lotę III (Małgorzata Zawadzka) trafia na ścianę chłodu odrzucenia, dziecięce uczucie nie będzie odwzajemnione ani nawet pobłażliwe przyjęte. W momencie czytania kartek od Wertera Lota III nawet nie wie, jak się bawić w tą grę - dziecięcą miłość kolorowych kopert. Scena jest kolejnym zamkniętym pięknym obrazem, tym razem nierzucanym, ale podawanym widzowi.
Przestrzeń sceniczna rzuca się w oczy jasnością kolorów. Blisko widza ustawione są podesty z ułożonym na nich żółtym dywanem i postawionym rzędem kanap i foteli w kolorze brzoskwini, obok stoi czarny fortepian. Za całością wisi biała płachta, która w pewnym momencie zostanie zerwana. Podesty zostają odsunięte – sztuczny świat rozpada się na kawałki i okazuje być jedynie przestrzenią wyrosłą w wnętrzu fabryki azbestu. Nie ma żadnej przyrody za ścianami Wahleim; jedyne, co nam dane jest ujrzeć z natury są jej kawałki przynoszone przez głównego bohatera. Werter w pewnym momencie wchodzi z bryłą lodu na głowie, co zaskakuje ze względu na paradoksalność fabularną i radykalne przerwanie tkanki spektaklu zamkniętymi obrazami. W takim momentach widz przechodzi samego siebie, uaktywniając się w próbie spojenia wszystkich elementów rzuconych mu w twarz. Kontakt z naturą, jaką ma Werter jest namiastką prawdziwego obcowania. Pokazuje nam jedynie elementy wyrwane z środowiska naturalnego, takie jak bryła lodu, korzeń drzewa, kupka kwiatów i ziemi, które w sztucznym środowisku wydają się być wyciętym narządem poddanym sekcji. Stworzenie i ciągłe podkreślania świata cywilizowanego, który naznaczony jest śmiercią i chorobą jak fabryka azbestu, w zetknięciu z kawałkami przyrody staje się kolejnym wielkim gestem wołającym o uwagę i pokazującym rozdźwięk w rzeczywistości.
Miotając się i próbując krzyczeć Werter jest wprowadzany w gorset muzyki. Ćwiczony i uczony przez cały spektakl dosięgnięcia odpowiednich dźwięków wydaje się przechodzić mutacje, zmagać z materiałem. Pieśni Schuberta pochodzące z okresu jego depresji stają się pożegnaniem albo spuentowaniem bytności bohatera na scenie. Krajobrazy zimowe przypominają o mroku, śmierci widocznej podczas podróży w głąb ciemności. Trudno stwierdzić czy prowadzi ona do unicestwienia czy snu, tak podobnego do śmieci.
„Werter” w reżyserii Michała Borczucha jest wysiłkiem percepcyjnym dla widza, co było zamierzeniem twórcy. Każdy musi stwierdzić, czy chce mieszać się w wieloelementowym przedstawieniu i angażować składając kolejne ujrzane obrazy. Odpowiadając sobie, czym jest wielka chmura nad sceną, azbestowa fabryka, czy biała postać przy fortepianie można dojść do tego, „czym jest dla mnie dziś Werter”.