Seattle nie jest wcale tak odległe od Piszu

Courtney Love" - reż. M. Strzępka - Teatr Polski we Wrocławiu - 19. Międzynarodowy Festiwal Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych

Grunge jako zjawisko i subkultura nigdy mnie nie dotyczyło, mieściło się raczej w jakimś równoległym świecie, którego istnienia byłem świadomy, ale im więcej wiedziałem na jego temat, tym dalej mi było do niego. Grunge jako zjawisko i subkultura nigdy mnie nie dotyczyło, mieściło się raczej w jakimś równoległym świecie, którego istnienia byłem świadomy, ale im więcej wiedziałem na jego temat, tym dalej mi było do niego.

Doskonale natomiast pamiętam, jak na miarę ruchu hipisowskiego lat 90-tych angażował tysiące młodych ludzi manifestujących swój młodzieńczy bunt. Niestety, tak jak każda tego typu mentalno-kulturowa rewolucja, dość szybko grunge podzielił losy swoich poprzedniczek - hipisowkiej globalnej komuny, ery punk, a także tych o nieco mniejszym zasięgu, choć równie silnie pociągających swoim sprzeciwem wobec rzeczywistości. I tak jak każda rewolucja również grunge pochłonął wiele własnych dzieci, w tym jedną z czołowych postaci - Kurta Cobaina; to co po nim przetrwało zdaje się dziś bardziej wyjaskrawiać naiwność i smutną prawdę o autodestrukcji, niż budować pomnik czy chlubę dla ludzi wyrosłych już dawno z grunge'owego stylu i filozofii. Jest jednak jedna postać w tej całej układance rodem z Seattle dość nietypowa - żona Cobaina, Courtney Love. To jej osoba, jako symbol i jako uniwersalny wzorzec pewnych zjawisk, stała się iskrą zapłonową dla genialnego duetu - Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego - do stworzenia kolejnej, bardzo prawdziwej w spostrzeżeniach i bezpardonowo szczerej sztuki w Teatrze Polskim we Wrocławiu.

Demirski jest mistrzem obserwacji szczególnie polskich realiów; tego, co charakteryzuje nas Polaków, naszych przywar i postaw. Można by zatem zadać sobie pytanie, po co chwytać się tego całego amerykańskiego ambarasu z grungem, jeśli przykładów swojskich nie brakuje? Otóż i grunge i Courtney Love i wszystkie pozostałe tragiczne postaci przewijające się jak zjawy-symbole spektakularnych karier, błyskawicznie kończących się w niespektakularny sposób (Axel Rose, Kurt Cobain, Amy Winehouse) to jedynie preteksty do odnalezienia paralel z tym, co tak dojmująco i wstydliwie polskie. I nagle okazuje się, że Seattle nie jest wcale tak odległe od Piszu; małomiasteczkowy dom kultury i obóz letni nad jeziorem, to nic innego jak przemysł muzyczny połowy lat 90-tych w skali mikro; na jednym oddechu da się zaśpiewać "Smells like teen spirit" Nirvany i "Wróćmy nad jeziora" Czerwonych Gitar; sfrustrowana, zażerająca stresy i niepowodzenia mazurska kura domowa, uzależniona od youtube'a, to wiarygodne alter ego femme fatale - Courtney Love, tylko takie nasze, polskie. W tym spektaklu ponownie pojawia się efekt, za który Strzępkę i Demirskiego cenię najbardziej: umiejętność portretowania dwóch równoległych rzeczywistości na zasadzie obrazu z dwóch przeźroczy rzucanych snopem silnego światła w tym samym czasie na ekran. Ktoś tylko momentami te slajdy rozsuwa, a potem wyrównuje jednym wprawnym ruchem powstałe nieostrości, zbliżając prezentowane obrazy znowu do siebie. Ten niezwykle skuteczny w obrazowaniu zjawisk zabieg, w połączeniu z wielowątkowością i niespodziewanie zmieniającymi się planami akcji, daje wrażenie kompleksowego i pełnego portretu rzeczywistości. Demirski zazwyczaj nie przebiera w środkach i "wali między oczy", a symbolika przekazu zdaje się tę uderzającą prawdę, żeby nie powiedzieć - momentami nokautującą - jedynie wzmacniać. Jeśli ma się komuś dostać, to może być pewny, że satyra i ironia dopadną go tutaj prędzej czy później, obnażając bezlitośnie. Punktem kulminacyjnym jest w spektaklu monolog Courtney Love; wtedy to, co do tej pory groteskowe, zabawne i obserwowane na zasadzie "oni i o nich", nagle staje się starannie wypolerowanym lustrem odwróconym w kierunku widowni. I wtedy już nikomu nie jest tak bardzo do śmiechu.

Niewątpliwym sukcesem Strzępki (nie po raz pierwszy zresztą) jest bardzo umiejętne poprowadzenie zespołu tak, by żadna z ról nie była mniej istotna niż pozostałe; zaangażowani w przedsięwzięcie aktorzy prezentują bardzo wysoki i wyrównany poziom, a sztuce oddani są od pierwszych minut po ostatnie sceny bez reszty. Chapeau bas i za talenty dramatyczne i za popisy wokalno-muzyczne na żywo, stanowiące dodatkowy smaczek przedstawienia!

Niezwykłe wrażenie robi na scenie też "brud" i chaos scenograficzny; nie można sobie wyobrazić lepszej scenerii dla tego dramatu jak zalegający nieświeży barłóg, porozrzucana wszędzie ziemia, zdezelowane meble i rozlane piwo przepełniające swoim zapachem najpierw scenę, potem widownię. Wszystko to przemyślane w detalach, niuansach i jakże spójne. I choć słyszałem już krytyczne głosy na temat tego, że długość spektaklu źle rzutuje na jego dramaturgię, nie podzielam tej opinii - nawet jeśli to, co dzieje się na scenie zaczyna się dłużyć i jakby kręcić wokół własnego ogona, to tylko po to, by zobrazować stan mentalny bohaterów sztuki. Każdy z nich staje prędzej czy później właśnie w martwym punkcie bez pomysłu na to, jak się z tej pętli wydostać.

Pamiętam jak po obejrzeniu "W imię Jakuba S." i "Tęczowej Trybuny 2012" pomyślałem sobie, że następna inscenizacja będzie dla mnie prawdziwym wyznacznikiem miejsca w polskim teatrze tego znakomitego duetu. Dziś już Strzępka i Demirski niczego udowadniać nie muszą i nawet - operując symboliką z "Courtney Love" - jeśli boleśnie będą chcieli rozbić gitarę na mojej polskiej głowie, to mają na to moje pełne przyzwolenie i nie muszą się obawiać, że ta gitara jest dla nich jeszcze za droga; artystycznie spokojnie zarobili na jej zdemolowanie w imię prawdy o nas.

Marek Kubiak
Teatr dla Was
21 marca 2013

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...