Sen o wolnej Europie

"Sorry Winnetou" - reż. Piotr Ratajczak - Teatr Dramatyczny w Wałbrzychu

Jak z "Greenhorna" zrobić europejskiego "Westmana"? Czy przymierze między białymi i czerwonoskórymi jest możliwe? Sorry, Winnetou, w dzisiejszym świecie sen o wolnej, tolerancyjnej i czekającej na Ciebie z otwartymi ramionami Europie nigdy się nie ziści. Tutaj Innym mówimy - NIE!

Piotr Ratajczak w swoim ostatnim spektaklu Sorry, Winnetou pozbawia widzów nadziei, że uda się zbudować Europę dla każdego – bez względu na narodowość, kolor skóry, wyznanie i różnice kulturowe. Wałbrzyska adaptacja popularnej książki przygodowej o Winnetou nie skończy się pojednaniem białych i Indiach. Współcześni odszczepieńcy (Indianie, Żydzi, Albańczycy, Białorusini, Chińczycy ze Stadionu Tysiąclecia, islamiści) trafiają do rezerwatów – zamkniętych ośrodków dla uchodźców, które w swojej idei niepokojąco przypominają wojenne getta i obozy koncentracyjne.

Zaczyna się jednak niewinnie. Od symbolu postępu, odkrywania nieznanego świata i wspólnej pracy – od budowy amerykańskiej kolei żelaznej. Ratajczak przedstawia bowiem męski świat, pierwszych kowbojów polujących na bizony, mustangi i łowiących pstrągi w rwących nurtach Missisipi. A wszystko to mocno zakrapiane whisky, przy melodii harmonijki i pijackim śpiewie, przy wtórze pędzącej lokomotywy (napędzanej, niczym u rodziny Flinstonów, siłą ludzkich nóg). Tutaj z każdego greenhorna [żółtodzioba] zrobi się prawdziwego mężczyznę. Chyba że trafi się na „rozumiejącego wszystkich i wszystko” Old Shatterhanda (niezrównany w tej roli Włodzimierz Dyła), który zabija niedźwiedzie grizzly „tylko w obronie własnej”, a czerwonoskórych uważa za równych sobie – takiemu należy dać prawdziwą szkołę życia. Zachód należy bowiem tylko do ludzi normalnych i cywilizowanych, prawdziwych patriotów i katolików. Nie zabraknie przy tym komicznych, przerysowanych scen i parodii „soczystego języka” – prosto z westernów.

Groteskowy nastrój buduje także prosta, minimalistyczna scenografia (Matylda Kotlińska): kaktus wykonany z papierowej masy, konar drzewa rzucony nieopodal torów i lokomotywa z doczepionym wagonem towarowym. Wycinek Dzikiego Zachodu między jednym a drugim tunelem kolejowym. Scena Kameralna Teatru Dramatycznego w Wałbrzychu zamieniła się w plan telewizyjny, co okazało się świetnym pomysłem Kotlińskiej. Iluzję tego (niskobudżetowego) świata konsekwentnie niszczy także tapeta otaczająca scenę i widownię. Przedstawia mapę świata, przez którą przedziera się, zza podartego płótna, obraz słonecznej prerii. Nic w tej rzeczywistości nie jest naprawdę, Dziki Zachód okazuje się dziecięcą fantazją. Nawet stroje można by nabyć w wypożyczalni kostiumów (wykonanie – grupa Mixer). Przedstawienie od amerykańskich sitcomów (kręconych w podobnej scenerii) odróżnia się bardzo wysokim poziomem gry aktorskiej. To nie sam tekst, ale jego wykonanie na scenie oraz choreografia (Arkadiusz Buszko) sprawiają, że spektakl cały czas trzyma widzów w miłym odprężeniu i świetnych nastrojach.

Degradacji tego świata nie zapobiegnie nawet szlachetny Winnetou (Ryszard Węgrzyn). Wojna, wojna, wojna! (Krieg, Krieg, Krieg!) okazuje się jedynym rozwiązaniem. Indianie (posługujący się językiem wroga – słabą niemczyzną) stają się pokrzywdzonymi, a Polacy oprawcami. Nawet Historia ma specyficzne poczucie humoru.

W zabawie w wilka i owcę role mogą się odwrócić, każdy może zostać katem. Na szczęście po stronie prawdziwych „Ludzi Zachodu” znajdą się ci, którzy żywią pokojowe zamiary wobec tubylców. Misja pokojowa w ich wykonaniu doprowadzi niejednego widza do łez ze śmiechu. Nim dojdzie do ostatecznego pojednania (wypalenia fajki pokoju), będziemy świadkami zabójstwa „naturalizowanego Indianina” Kleki-Etry (Daniel Chryc) i jego wskrzeszenia z martwych (vel reinkarnacji) pod postacią szamana, porwania Winnetou, „bitwy narodów”, uprowadzenia białych zakładników i wyścigów sportowych, które ostatecznie zakończą wojnę. Co nie udało się za pomocą rozmów pokojowych, oszustw i pistoletów, rozstrzygnie zdrowy duch sportowy.

Ratajczakowi udało się w jednym przedstawieniu połączyć gatunki: teatralne (farsa), literackie (powieść przygodowa, relacja sportowa), filmowe (kino akcji, western) i kabaret. Jednak reżyser odziera ten iluzjonistyczny świat, utkany z fragmentów ulubionej książki każdego małego i dużego chłopca, ze szczęśliwego zakończenia. Trzeba się obudzić z dziecięcego snu w szarej rzeczywistości. Akcja nieoczekiwanie zostaje przerwana w kulminacyjnym momencie: podczas braterskiego paktu krwi. Przygody Winnetou okazały się tylko pretekstem (metateatralną ilustracją) dla prawdziwego tematu wałbrzyskiego spektaklu. Jego bohaterowie, przebywający w polskim zakładzie dla uchodźców, przygotowują przedstawienie o Indianach. Emigranci, zamknięci w specjalnym „rezerwacie”, spotykają się z niechęcią, stereotypowym patrzeniem na Innych, wreszcie ze strachem i agresją. Nie przypomina to marzenia o wolnej Europie, zjednoczonej pod hasłem tolerancji dla innych kultur i wierzeń.

Spektakl Sorry, Winnetou kończy się, nieco nachalnie, dydaktycznym komentarzem twórców. Różnice międzykulturowe (znamy, znamy!) i rasowe uprzedzenia (doświadczamy na własnej skórze!) nie pozwalają spożytkować unijnych dotacji na kulturę. Dlatego przedstawienie, mimo usilnych starań kierownika ośrodka (Andrzej Kłak – wcielający się także w postać „złego białego człowieka” Santera), nie odbędzie się. Ratajczak (marginalnie, ale celnie) porusza kolejny ważny, zwłaszcza dla teatrów państwowych, problem – brak środków z Ministerstwa na kulturę. Starcza ich ledwo na widowiska sportowe, na które, jak ironicznie podkreślają twórcy spektaklu, patrzy się przychylniejszym okiem. Na szczęście żaden wałbrzyski urzędnik nie powiedział przed premierą „Sorry, Winnetou”.

Katarzyna Lemańska
E-splot
25 października 2011

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia