Sentymentalna podróż baletowa do Bytomia (cz.I)
"Don Kichot" - chor. Henryk Konwiński - Opera Śląska w BytomiuBytom wychował mnie artystycznie. W tamtejszej Operze Śląskiej spędziłem niemalże każdy dzień swojego dzieciństwa i młodości, aż do 18 roku życia. Stało się to dzięki mojemu tacie Jarosławowi Świtale, który przez ponad 45 lat pracował tam najpierw jako solista baletu, potem kierownik baletu, a następnie jako choreograf, reżyser, asystent reżyserów oraz człowiek, który z całych sił starał się dbać o wszystkich pracowników teatru i poziom artystyczny tej instytucji.
W tym mieście przez 9 lat chodziłem do szkoły baletowej, gdzie w 2008 roku, a dokładnie w Bytomskim Centrum Kultury, zdałem dyplom ukończenia szkoły.
Po 11 latach z sentymentem w sercu i myślach pojechałem zobaczyć wydarzenia baletowe związane ze wszystkimi tymi instytucjami. Opiszę je w dwóch częściach, a moje obserwacje są zarówno pozytywne, jak i wymagające zmian
"DON KICHOT" - ODŚWIEŻONY BYTOMSKI ZESPÓŁ BALETOWY
Pierwszym spektaklem, który zobaczyłem w Bytomiu była premiera baletu "Don Kichot" w Operze Śląskiej.
Opera Śląska po raz pierwszy w swojej historii wystawiła "Don Kichota" w roku 1973. Choreografii podjęła się ówczesna kierownik bytomskiego baletu Barbara Kasprowicz, a pierwszoplanowe partie zatańczyli znakomici soliści: Joanna Szabelska - Kitri, Tadeusz Jendrosz - Basilio oraz Bolesław Bolewicz - Don Kichot. Świat po raz pierwszy ujrzał to genialne dzieło w roku 1869 w moskiewskim Teatrze Bolszoj. Libretto - oparte na powieści Miguela de Cervantesa - oraz choreografię stworzył wielki Marius Petipa, a muzykę napisał genialny kompozytor, pochodzenia czeskiego bądź polskiego, Ludwig Minkus. Polska publiczność po raz pierwszy zobaczyła ten balet w roku 1964, w warszawskiej Operze Państwowej, mieszczącej się ówcześnie przy ul. Nowogrodzkiej 49, w budynku obecnego Teatru Muzycznego "Roma".
Na najnowszą premierę "Don Kichota", która odbyła się dokładnie 26 kwietnia 2019r., jechałem z wielkimi obawami, gdyż dzień wcześniej oglądałem "Galę Baletową" w warszawskim Teatrze Wielkim z okazji 10-lecia istnienia Polskiego Baletu Narodowego, na którą zjechały gwiazdy z najlepszych zespołów baletowych świata. Pomimo wysokiego poziomu technicznego artystów, tamtejsza gala mnie na kolana nie powaliła - i może dobrze, bo przecież niedawno z nich wstaliśmy. W głowie mojej kłębiły się myśli: "Jeśli nie jestem zachwycony taką galą, to jak może zachwycić mnie Bytom?". W dodatku, po raz ostatni widziałem spektakl baletowy w Operze Śląskiej ponad 10 lat temu. Wtedy to poziom wykonawstwa był na marnym poziomie. Na przestrzeni tych lat bytomski balet widziałem wielokrotnie we wstawkach operowych i - wyrażę się delikatnie - najlepiej nie było
Moje obawy na szczęście się nie ziściły. Poziom wykonawstwa artystów baletu bytomskiego, jaki ujrzałem podczas premiery "Don Kichota", mnie zachwycił. Pod nową wodzą wieloletniego pierwszego solisty tegoż baletu Grzegorza Pajdzika, zespół przeszedł zjawiskową metamorfozę. Jest odświeżony, pełen energii, przyjemnej dla oka jakości technicznej i zatańczył po prostu fantastycznie. Jednak bez drobnych niedociągnięć się nie obyło
Choreografia, scenografia i kostiumy
Choreografię do baletu stworzył Henryk Konwiński, który już po raz drugi wystawił "Don Kichota" na deskach Opery Śląskiej. Swoją wersję choreograficzną oparł na tradycyjnych kanonach, co zawsze budzi mój największy szacunek. Przecież ostatnimi czasy tak bardzo polskiej publiczności brakuje tradycyjnego, klasycznego piękna w spektaklach, zarówno baletowych, jak i operowych. Henryk Konwiński uszanował założenia protoplastów i przeniósł nas do dawnej - w warstwie architektonicznej i kostiumowej - radosnej Hiszpanii.
A propos scenografię i kostiumy zaprojektował Ireneusz Domagała. Znakomicie otworzył przestrzeń na tej najmniejszej scenie operowej w Polsce. Dało to choreografowi możliwość stworzenia maksymalnie przestrzennych układów, a artystom swobodnego tańczenia. Kostiumy Ireneusza Domagały były piękne kolorystycznie, bogate w dodatki oraz silnie podkreślające charakter Hiszpanii. Wielkie brawa.
Najnowsza choreografia Henryka Konwińskiego jest spójna i logiczna w przekazie treści. Wszystkie perypetie są klarownie przedstawione. Widz oglądając spektakl nie ma wątpliwości jakie relacje łączą wszystkich bohaterów. Choreograficznie większość partii solowych została ułożona ciekawie i efektownie. Zobaczyliśmy dużo popisu, szczególnie w wariacjach Espady, Basilia i Kitri, a nawet Sancho Pansy (w I akcie imponujące salta i boczne trzymanie ciała w powietrzu, li wyłącznie na sile własnych rąk). Także świetnie i niezwykle dowcipnie została ułożona scena samobójstwa Basilia.
Najpiękniejszy był prolog przed aktem II, gdzie zakochani w sobie Kitri i Basilio, "w samotności" romansują. W scenie tej Basilio romantycznie i delikatnie podnosił Kitri, co znakomicie ukazywało zarówno siłę tancerza oraz chęć dominacji jego postaci nad bohaterką, a było to połączone z miłością i opieką nad swoją ukochaną. Wszystko odbywało się na tle dużych wachlarzy, oddzielających proscenium od sceny.
Notabene ten piękny scenograficzny element znakomicie wpisał się w całość spektaklu. Henryk Konwiński wraz z Ireneuszem Domagałą bardzo mądrze przemyśleli łączenia poszczególnych scen. Właśnie dwa duże hiszpańskie wachlarze pozwalały na szybkie zmiany scenografii. Gdy się otwierały, zasłaniały tył sceny, a w tym czasie na proscenium odbywały się mizansceny, połączone z ciekawymi popisami tancerzy.
Podobała mi się zespołowa "Jota" w akcie I, która była wymyślona prosto lecz w ładnych i czystych rysunkach. Natomiast nieciekawy był taniec cygański rozpoczynający akt II. Henryk Konwiński ułożył go niezwykle chaotycznie i rażąco niemuzycznie. Na monumentalne akcenty zamiast skakać, to tancerze zaczynali kucać z głową w dół. Muzyka w tańcu cygańskim jest dość "gęsta", a zamiast wypełnienia jej akcentów równie "gęstym" układem choreograficznym i popisami, tancerze zbyt wolno przechodzili z pozy w pozę i zbyt dużo chodzili, zamiast tańczyć. Wizualnie ta scena także budziła wiele zastrzeżeń. Zamiast wiatraka, który jest najważniejszym symbolem całego spektaklu, na środku sceny stało wielkie, podświetlone od środka drzewo, na którym wisiała duża ilość "niby chust". Don Kichot zamiast walczyć z dużym wiatrakiem, kręcił się nad trzema obracającymi prostokątami, które wyświetlone były z rzutników na podłodze (Sic!). W tym czasie z głośników puszczono głośny szum wiatru.
Po tym nastąpiło piękne przejście w obraz snu. Zjawiskowo opadł w tym czasie tiul z tyłu sceny. Niestety opadły również jakieś "niby sople", zrobione ze srebrnego materiału, wyglądającego na folię. Scena ta przypominała bardziej "śnieżynki" z "Dziadka do orzechów", niż ogrodowy sen Don Kichota.
Scenę snu przygotowała z tancerzami od strony artystycznej i technicznej Liliana Kowalska. Pracowała nad driadami, a także nad wariacjami przyjaciółek oraz słynnym grand pas de deux w akcie III. Artyści, pod okiem tej cenionej pedagog oraz wieloletniej byłej kierownik baletów Teatru Wielkiego w Łodzi i Opery Poznańskiej, zaprezentowali się bardzo dobrze technicznie, jak i wyrazowo, a momentami nawet zachwycająco.
Znakomicie realizatorzy przemyśleli akt III - ostatni. Kurtyna się otworzyła, a publiczność rozpoczęła bić brawa, gdyż zauważyła wielki kryształowy żyrandol i dużą ilość zawieszonych nad sceną czerwonych róż. Wielkie brawa kieruję przede wszystkim do scenografa za tę przepiękną pałacową scenerię.
Kilka pięknych scen z "Don Kichota" zostało "zwidowanych". Zabrakło mi chociażby sceny tradycyjnego tańca torreadorów z muletami, z efektownym solo Espady.
Jednak pomimo moich paru uwag z przyjemnością oglądałem całe przedstawienie Henryka Konwińskiego i z chęcią będę na nie powracał do Opery Śląskiej - lecz następnym razem postaram się zobaczyć drugą obsadę, która podobno jest równie świetna jak pierwsza.
Oświetlenie
Reżyserem świateł (śmieszą mnie te dziwaczne określenia, umieszczane w programach, już na całym świecie!) był Dariusz Pawelec. Często raziły mnie różnego koloru "plamy", które pojawiały się w większości scen. W akcie I zapalone jest po prostu jasne światło i widać wymienione przeze mnie "kolorystyczne plamy" wyświetlone na budynkach. Ładna w oświetlenie była scena tawerny-oberży w tajemniczym, lekko przyciemnionym, "karczmianianym" nastroju. Mieszane uczucia mam w odniesieniu do sceny cygańskiej - robiło wrażenie światło wydobywające się z drzewa i blask jego odbicia konsekwentnie wyświetlony z rzutników na podłogę, jednak znowuż raziły ostre w kolorystykę niebieskie "plamy", jak na balu w remizie strażackiej, zapalone z tyłu sceny oraz na bocznych lożach przy proscenium.
Orkiestra i dyrygent
Orkiestra zagrała poprawnie. Trochę ze zbyt małą fantazją interpretacyjną i zbyt małą brawurą. Przecież muzyka Minkusa, przy dobrej interpretacji, potrafi wyrywać widzów z miejsc. Tu zdecydowanie tego nie było. To jednak duża wina nie samych muzyków, a dyrygenta Arifa Dadasheva, który powinien mocniej natchnąć artystów orkiestry i lepiej zinterpretować tę kompozycję. Skłamałbym gdybym stwierdził, że spektakl muzycznie poprowadzony był źle, ale bardzo dobrze także nie był. Często Arif Dadashev w tańcach zbiorowych dyrygował zbyt wolno, natomiast świetnie czuwał nad tempami w wariacjach solistycznych - za co zasługuje na duże brawa. Niezwykle umiejętnie wstrzymywał orkiestrę chociażby w górnych podnoszeniach pary pierwszoplanowej. To ostatnio rzadko spotykana umiejętność i za to należą się dyrygentowi kolejne brawa.
Tancerze
Zespół baletu Opery Śląskiej w znacznej większości zaprezentował się nad wyraz dobrze. Ewidentnie widać, że codzienna rzetelna praca - głównie na lekcjach - przynosi efekty. Miło było patrzeć na energię bytomskiego zespołu. Znakomicie zaprezentowały się wszystkie tancerki corps de ballet, czego niestety nie mogę powiedzieć o kilku tancerzach zespołu. Dobrze, że nie zostali oni obsadzeni w żadnej ze znaczących ról i na szczęście nie było ich często widać. Osobiście jednak zwracam dużą uwagę na to, co dzieje się nie tylko w pierwszych liniach, ale również w ostatnich. Jakość sceniczna tych tancerzy była nie do przyjęcia, byli nijacy artystycznie, a ich słaba technika ogromnie raziła.
Na dobrym poziomie zatańczyli czterej matadorzy. Najlepiej z nich artystycznie zaprezentował się Krzysztof Szczygieł. Pomimo paru nieczystości w pozach, jak chociażby koniec tańca z krzesłami w scenie oberży, gdzie wszyscy matadorzy finalizowali taniec z nogą z przodu na całej stopie, a Krzysztof Szczygieł na półpalcach - tego typu nieścisłości u niego było więcej - to artystyczne zaangażowanie tego tancerza w powierzoną partię się wyróżniało i za to przesyłam mu szczególne gratulacje. Najsłabiej z matadorów zatańczył Artur Dmochowski, któremu brak było energii równej swoim pozostałym trzem kolegom. Dwóch azjatyckich tancerzy, czyli Hodaka Mauryama oraz Keisuke Sakai zatańczyli zadowalająco.
W partiach solistycznych dobrze zaprezentowali się: Daniil Alexandrov - Don Kichot, Keisuke Komori - Espada, Ai Okuno - Tancerka uliczna i Królowa driad, Viridiana Hernandez Martinez - Cyganka, Ellen Bremer - Mercedes, Wojciech Paczyński - Sancho Pansa, Michał Bagniewski - Lorenzo, Jacek Drozdowski - Gamache, Paweł Kranz i Patryk Nowacki - Towarzysze przyjaciela Basilia, Aleksandra Piotrowska-Zaręba - Księżna, Jolanta Wyszkowska - Właścicielka tawerny,
Na szczególne wyróżnienie zasługują:
Karol Pluszczewicz (Przyjaciel Basilia) - pomimo tego, że skoki i większość "pas" wykonywał z nieczystych pozycji - nie była to ani piąta, ani trzecia, ani żadna pozycja - to ten artysta posiadał niezwykle dobrą energię podczas skoków oraz odpowiedni wyraz artystyczny prowadzonej partii. Zawsze, gdy wchodził na scenę, przyciągał moją uwagę. Zauważyłem także ogromne postępy Karola Pluszczewicza od momentu kiedy widziałem go po raz ostatni. Dlatego zasługuje na wielkie gratulacje.
Douglas de Oliveira Ferreira (Basilio) - to bardzo dobry technicznie tancerz, co pokazał szczególnie w wariacji w słynnym grand pas de deux, z III aktu. Znakomicie technicznie wykonywał podwójne saut de basques, double cabriole czy grand jete po kole. Miał bardzo dobrą energię i dzięki temu można było wybaczyć mu niepewne piruety w wariacji oraz toury wykonane pod kątem z lekko niepewnym lądowaniem. Jednak najbardziej zachwycił mnie znakomitym partnerowaniem. Pewnie utrzymywał Kitri na jednej ręce w popisach z I aktu oraz w piruetach (z wyjątkiem ukłonów!). Ogólnie do spektaklu był świetnie przygotowany. Brawo!
Kurara Ushizaka (Amor) - technicznie zatańczyła niezwykle czysto. Skakała ze wspaniałą siłą oraz miło było patrzeć na jej estetyczną linię nóg w pozycji attitude - co nie u wszystkich solistek występowało. Najbardziej jednak urzekła mnie swoją niesłychaną radością z tańczenia. W oczy rzucał się jej cudowny, szeroki uśmiech, który towarzyszył artystce przy każdym "pas". Nie mogłem od niej oderwać wzroku. Wielkie brawa!
Michalina Drozdowska (Kitri) - zostałem wielbicielem tej młodej artystki, która dopiero dwa lata temu ukończyła bytomską szkołę baletową. Posiada niezwykle dojrzałą umiejętność bycia na scenie. Widać, że doskonale przemyślała swoją partię i fantastycznie wypracowała technicznie wszystkie elementy. Momentami tylko w grand pas de chat tylną nogę miała niżej niż przednią - co jest rażącym błędem technicznym i wizualnym, jednak prostym do wyeliminowania. Michalina Drozdowska posiada wszelkie walory na zostanie gwiazdą tego zespołu dawno takowej bytomski balet nie posiadał. Wiem, że wiąże przyszłość z Operą Śląską. Oby tańczyła jak najwięcej, bo tylko wtedy będzie mogła się całkowicie rozwijać, otańczyć i przez to artystycznie spełniać. Z pewnością jeśli nadal będzie tak pracować, a kierownictwo będzie obdarzać ją równie atrakcyjnymi wyzwaniami, jak partia Kitri, to niedługo publiczność będzie kupować bilety specjalnie na nią. Tego Michalinie Drozdowskiej z całego serca życzę!
Ukłony
Tancerze kłaniali się do muzyki Minkusa, co przyjęło się w tym balecie za normę. Soliści postanowili - prawdopodobnie za sugestią choreografa - wykonać na zakończenie jakiś popis. To był świetny pomysł Henryka Konwińskiego, jednak bardzo ryzykowny dla tancerzy, którzy niestety w większości przypadków się nie popisali. Widocznie się rozluźnili, ciesząc się, że spektakl się kończy. Espada skończył toury na kolano w podparciu, a Kitri i Basilio piruety wykonali pod kątem, ledwo utrzymując się na nogach. Ostatnie wrażenie publiczność zapamiętuje najmocniej warto o tym pamiętać.
Dyrekcyjne nieporozumienie i pewna tradycja teatralna
Artyści w trakcie ukłonów otrzymali gromkie, zasłużone brawa od publiczności. Niestety bez wyczucia czasu i chwili przerwał je dyrektor Opery Śląskiej Łukasz Goik. Zamiast dać możliwość w pełni cieszenia się sukcesem swoim artystom, to wszedł na scenę i zaczął przemawiać. Tym samym zabrał tancerzom cały splendor jaki od nas - publiczności - otrzymali. Zaczął mówić, że ta premiera powstała z okazji Międzynarodowego Dnia Tańca, a przecież odbywała się w czwartek 26 kwietnia. Z tego co wiem, to Międzynarodowy Dzień Tańca obchodzimy 29 kwietnia, a w tym roku był to poniedziałek. To tak jakby obchodzić lany poniedziałek w czwartek!
Dyrektor także "wpuścił w maliny" panią wicemarszałek, która również przemawiała, składając eleganckie życzenia i gratulacje artystom, jednak w momencie bardzo nieodpowiednim. Tego typu mowy wygłasza się na bankietach, a nie na scenie. Każdy logicznie myślący człowiek wyobraża sobie jaki to wysiłek dla artysty baletu zatańczyć cały spektakl. W czasie przemów artyści - ledwo żyjąc - stali wykończeni, musząc wszystkiego wysłuchiwać, zamiast cieszyć się z tego, jak bytomska publiczność nagradza ich występ brawami. Ich miny mówiły same za siebie. Oprócz tego spadła cała podniosła i żywiołowa atmosfera premierowego wydarzenia.
To zachowanie Łukasza Goika pokazało niesłychanie lekceważący jego stosunek do artystów i utwierdziło mnie w przekonaniu, że kompletnie nie wie, jak zachowywać się w instytucji kultury. Dał po raz kolejny wszystkim do zrozumienia, że najważniejszy podczas spektaklu i w teatrze jest on-dyrektor, a nie artyści. Można to zresztą również zauważyć w programie, gdzie na stronie realizatorów, najpierw drobnym drukiem wymienieni są: Marius Petipa i Aleksandr Gorski (to jemu zawdzięczamy obecną jakość w rozbudowie choreograficznej tegoż baletu), po czym "wytłuszczony" i "odznaczony" Łukasz Goik i dopiero w dalszej kolejności realizatorzy, czyli: Henryk Konwiński, Liliana Kowalska, Arif Dadashev, itd.
Na koniec swojej niepotrzebnej przemowy Łukasz Goik powiedział jeszcze: "jestem dumny, że nie musieliśmy wspierać się artystami gościnnymi". To ważna uwaga, jednak z tych słów wynika, że Łukasz Goik nie jest dumny z tego, że zaprasza gościnnych artystów na spektakle operowe (a robi to nieustannie!) lecz widocznie swoich śpiewaków uważa za gorszych! Taki sposób myślenia dyrektora obserwują każdego dnia pracownicy teatru. To bardzo smutne
Utwierdziło mnie to po raz kolejny w osobistym zdaniu, że Łukasz Goik nie jest przygotowany do pełnienia tak odpowiedzialnej funkcji, jaką jest stanowisko dyrektora naczelnego Opery Śląskiej i nie jest gotów do zarządzania artystami oraz ludźmi teatru, gdyż naszego świata kompletnie nie rozumie.
Poza tym
Stara niepisana zasada teatralna, o której powinni wiedzieć wszyscy artyści, mówi: "Jeśli artysta występuje w spektaklu, nie ma prawa pojawić się na widowni".
Artysta w dniu swojego występu może wzbudzać zainteresowanie u melomanów li wyłącznie poprzez występ sceniczny, a nie przez zasiadanie na widowni w czasie nietańczonego przez siebie aktu lub poprzez przechadzki po foyer teatralnym i witanie się ze znajomymi. Szkoda, że o tej mądrej tradycji niektórzy artyści zapominają. Kieruję te słowa do jednej lubianej przeze mnie tancerki tego zespołu oraz do kierownika Grzegorza Pajdzika, aby zwracał na takie zachowania szczególną uwagę. Jeśli przestaniemy dbać o tradycje, teatr umrze.
Podsumowanie
Jestem pod ogromnym wrażeniem artystów baletu Opery Śląskiej, którzy pomimo tego, że tańczą klasykę bardzo rzadko, to poradzili sobie znakomicie z tym naprawdę niełatwym, "donkichotowym" zadaniem. Z przyjemnością obserwowałem dobry poziom tancerzy, w tym najbliższym memu sercu teatrze operowym.
Ogromnie się cieszę, że kierownictwo baletu objął Grzegorz Pajdzik, który od wielu, wielu lat był pewnym kandydatem na to stanowisko. Jego znajomość struktury działania Opery Śląskiej oraz doświadczenie sceniczne pokazuje, że tylko takie osoby powinny obejmować stanowiska kierownicze w instytucjach kultury. Wyłącznie wtedy poziom teatrów będzie rósł, a nie spadał.
Zespołowi gratuluję spektaklu i życzyłbym sobie oraz bytomskiej publiczności, jak najczęstszego oglądania tak dobrych klasycznych przedstawień, jak właśnie to, które w Bytomiu stworzył Henryk Konwiński, przenoszących widza w ten urokliwy, na co dzień nieoglądany świat dawnego piękna.
Nie przypuszczałem, że przez trzy lata losy poziomu Opery Śląskiej mogą się tak odwrócić. Ze słabego baletu wyrósł "piękny łabędź", a ze znakomitego poziomu operowego, który zawsze był chlubą tego teatru, zrodziło się "brzydkie kaczątko".
Nie da się oszukać rzeczywistości. Żadnymi nagrodami, co chwile przyznawanymi Łukaszowi Goikowi, poziomu teatralnego się nie stworzy. Można to zrobić tylko i wyłącznie ogromną wiedzą i doświadczeniem artystycznym i teatralnym, a tego Łukasz Goik przecież nigdy nie miał. Jeśli jakąś dziedziną zajmuje się fachowiec, jak w przypadku obecnego kierownika bytomskiego baletu Grzegorza Pajdzika, to poziom musi rosnąć, a gdy za decydowanie o sztuce operowej zabrał się Łukasz Goik, człowiek niemający o tej dziedzinie pojęcia, to wysokiej jakości spektakli operowych być nie może. Tego jesteśmy teraz naocznymi świadkami. Smutno mi to obserwować, a tym bardziej o tym słuchać w różnych zakątkach naszego kraju.
Będę jednak cały czas z sentymentem obserwować moją ukochaną Operę Śląską i teraz odwiedzać ją przede wszystkim dla baletu, który rośnie w siłę. Oby było tylko na co przyjeżdżać, bo - patrząc na tancerzy - jest na kogo!
Tyle moich refleksji w pierwszej części "bytomskiej, sentymentalnej podróży baletowej", część druga już niedługo.