Sfatygowane ptaszysko wolności

"Holoubek syn Picassa" - reż. Julia Szmyt - Teatr Nowy w Poznaniu

Nieustanne tasowanie zalet i wad PRL-u stale zajmuje nas z żarliwością, jakby dopiero jednoznaczne rozstrzygnięcie sporu mogłoby ostatecznie zakończyć ten okres historyczny. Julia Szmyt, reżyserka spektaklu "Holoubek syn Picassa", takiego założenia nie ma. Bazując na tekście Andreasa Pilgrima vel Sebastiana Majewskiego, stara się swoim przedstawieniem powiedzieć, że czas spojrzeć w przyszłość, bo PRL na dobre odszedł w zapomnienie.

Podobny los spotkał dawnych dziecięcych idoli z telewizyjnych bajek. Żwirek, Muchomorek, Krokodyl Gienia czy Piaskowy Dziadek zostali umieszczeni przez reżyserkę w specjalnym ośrodku internowania, w którym mają prowadzić spokojny żywot. Na scenie znajduje się łóżko, stół szafa a potem także dmuchany, kolorowy zamek. Postaci śpiewają, jedzą i rozmawiają. Jak to zwykle w bajkach bywa sielanka nie trwa długo, bo na scenie pojawia się jajko, z którego wykluwa się zmieniający wszystko Holoubek syn Picassa.

Jako widzka narodzona we wczesnych latach dziewięćdziesiątych zostałam od spektaklu odcięta gilotyną historycznego niedopasowania do omawianego tematu. Z właściwym mojemu pokoleniu odruchem otwierania laptopa, gdy tylko czegoś nie wiem lub potrzebuję, o pomoc w odrobieniu zadania domowego z kultury rozrywkowej PRL-u zwróciłam się w stronę internetowej kopalni wiedzy pod witryną Google. Dowiedziałam się, że teatralny Piaskowy Dziadek będzie przez pokolenie młodsze ode mnie możliwy do rozpoznania, bo jego bajkowy odpowiednik odrodził się jako twór z digitalnej kreski. Wierzę, że jego postać bawi dziś dzieci i seniorów wielu narodów. Mnie jednak nie dane było kojarzyć żadnej z postaci poza Żwirkiem i Muchomorkiem, więc mimo usilnej potrzeby nadrobienia prawie pięćdziesięciu lat telewizyjnych anegdot przy pomocy komputera, z przykrością stwierdzam, że w tej kwestii technologia zawiodła.

Jeden mówi, drugi słucha

Akcja przedstawienia dzieje się w czasach współczesnych, jednak postaci lawirują po mieszance wspomnień z różnych okresów. Co ciekawe, nie padały bezpośrednie nawiązania do tak istotnych zjawisk jak kontrkultura czy wydarzenia czerwcowe, strajki lub stan wojenny. Niewiele tu komentarzy społecznych, a polityka zostaje zastąpiona wspomnieniami codzienności. Żwirek i Muchomorek reprezentują tu zwykłych obywateli, dla których komuna to głównie stare piosenki, dawne igrzyska i produkty z Pewexu. Ich potrzeby nie wychylają się poza balkon blokowego mieszkania. Marzenia o wolności są równie stare jak obawa o dokwaterowanie jednego z dalekich, disneyowskich krewnych. Tak zbudowane postaci wydają mi się sensowne. Mowa o rysunkowych emerytach, którzy ze wspomnienia komuny wyciągają tyle co własne, oswojone, dalekie od wspólnych-niczyich kart historii. Dla wielu z nich PRL to nie drugi obieg, ale tarcie teksasów pumeksem. Można ten zabieg odebrać jako ryzykowny, ale to ciekawy komentarz o wyrwaniu z mitu powszechnej, nieustannej walki rewolucyjnej albo o zapominaniu dawnych problemów wraz z upływem czasu.

Poza sensownym założeniem, że naśladowanie emerytów obejdzie się bez akrobatycznych sekwencji choreograficznych i nadmiaru ekspresji, w pierwszym odruchu dobiło mnie skromne wykorzystanie przestrzeni scenicznej. Poruszające się prawie wyłącznie po poziomej linii postaci patrzyły na siebie lub widzów, jakby nie miały trzeciego planu. W tym rzecz. Dwuwymiarowi bohaterowie dawnych wieczorynek również w ostateczności korzystali z głębi ekranu. Kukiełkowi pupile z kolei mieli do dyspozycji wyłącznie "górę" i "dół", za którymi kryli się wprawiający w ruch lalkarze. Ekspresja postaci, działająca pod dyktando niepisanej reguły "jeden mówi i się rusza, a w tym czasie drugi patrzy i słucha" to też zjawisko charakterystyczne dla dawnych bajek. Takie obrazy mogły zapamiętać wgapiające się w telewizory dzieciaki minionej epoki i dlatego zupełnie zrozumiałe okazuje się początkowo trudne w odbiorze aktorstwo i statycznie rozplanowana przestrzeń sceniczna.

Naiwni poczciwniacy

Być może moje sceptyczne podejście do partii komediowych spektaklu częściowo wynika z niezrozumienia powojennych dowcipów i anegdot, na co biorę poprawkę, jednak nie wytrąca to argumentu o niedbałości dramaturgicznej. W przedstawieniu często panowały dłużyzny np. kiedy Żwirek wysiaduje jajko. Postaci co rusz siliły się na żarty, które nie zawsze były śmieszne. Większość partii komediowych opierały się o proste gry słowne (np. "Wolf jak na wilka przystało..."), powtórzenia (Żwirek nadużywający waty słownej: "w sensie") i silne kontrasty aktorskiej ekspresji względem wypowiadanej w innym tonie frazy albo przerysowanie wypowiedzi.

Dobrym przykładem ucieleśnionego nadmiaru jest jedyna żeńska postać - Szapoklak (według Słownika Języka Polskiego PWN jest to "składany cylinder, noszony na przełomie XIX i XX w. do uroczystego stroju", albo kolejne nawiązanie do nawiązania dla mnie nieuchwytnego), która mimo swojej fizycznej niedyspozycji i leciwości przeżywała na scenie największe emocje i stawiała najmocniejsze opinie. Ubrana w medyczny kołnierz, co chwilę sięgająca po maskę tlenową, wszędzie węsząc spisek, wygłaszała z wózka inwalidzkiego pogróżki i komunały. Żwirek i Muchomorek są postaciami, o których Szapoklak mówi, że są "poczciwi" co uważa za ich największą słabość, bo "wie o tym cały świat". Noszą białe koszule i szlafmyce, swetry w kolorach ziemi i skarpety do sandałów. Głupiutcy i naiwni bohaterowie zachowali infantylność właściwą postaciom z kreskówek. Krokodyl Gienia i Piaskowy Dziadek nie mieli cech szczególnych - może grający ich aktorzy sami zbyt dobrze nie znali swoich postaci?

Przyszłość-przeszłość

Przedawnienie to podstawa bytu każdej z przedstawionych postaci. Na oczywistym poziomie ukazane jest to przez podeszły wiek i kondycję sędziwych bohaterów. Słowo to pasuje także do świeżo wyklutego z jaja tytułowego Holoubka syna Picassa. Ubrany w przepaskę z różowych piór wyliniały gołąbek pokoju jest obietnicą równości i wolności socjalistycznego porządku. Narodził się w czasach, w których - jak powiedział Żwirek - "Ruch Robotniczy nie jest popularny, a właściwie nie istnieje, bo w 89 zmiotła go rewolucja". Mimo to, sponiewierany, łysawy ptak "o konkretnym kształcie i do tego mówiący" wnosi na scenę czyn. Przeprowadza przez tęczową bramę dmuchanego zamku postaci niechcące dać się wymazać. Wymowne jest rozegranie akcji w sposób, w którym najlepszym co symbol pokoju może odsłonić, to przejście do wolnościowego wymiaru absurdu.

Zapowiadając swój spektakl, reżyserka podkreślała, że nad jednoznaczną ocenę minionych czasów woli spojrzenie w przyszłość. Stawia też tezę, że jako naród nie umiemy korzystać z własnej wolności. Z wysiedzianego jaja urodziła się pokraczna, sfatygowana istota, którą Szapoklak określa jako "zmutowaną naszym genem". Trudno nie potraktować tych słów jako rodzaj komentarza względem współczesności. Szmyt chciała mówić o Polsce dzisiejszej, ale mam poczucie, że nie obsadziła wszystkich ról. Zamiast wysiedzieć nowe jajko obecnego pokolenia, udaje, że leciwe ptaszysko jest nadal pisklakiem. Nie jestem pewna, czy Holoubek syn Picassa to gołąbek moich czasów. Gdzie jest zatem przykładowa Cichopek córka Hirsta, której dzióbek przebija dmuchany, tęczowy zamek?

Potencjalnie idealny widz?

Czujna na wielopoziomową symbolikę, której obecności wypatrywałam przez szklane drzwi różnic pokoleniowych, czekałam na reakcje publiczności, złożonej głównie ze starszych ode mnie osób. Wyostrzałam słuch na westchnienia, śmiechy i chrząknięcia w momentach dla mnie zaskakujących, jednak pojawiały się one głównie w reakcji na podstawowe odniesienia do przeszłości. Widzowie żywo reagowali na wzmianki o Wyścigach Pokoju, nawiązania do czasów kiczowatej świetności Maryli Rodowicz, stare piosenki, wymieniane archaizmy (juniorki, pepegi, cytroneta). Odnoszę wrażenie, ze sytuacje dla mnie niejasne pozostawały tak samo zamglone dla reszty publiczności. Po spektaklu poczyniłam desperackie konsultacje telefoniczne z bliskimi mi beneficjentami kultury rozrywkowej PRL-u, ale nie rozwiały one wielu moich wątpliwości. Dowiedziałam się, że rysunkowy Żwirek wcale nie powtarzał zapalczywie "w sensie", domek numer jedenaście nie budzi żadnych skojarzeń, a o Krokodyla Gienia nie mam nawet co pytać, bo go nie pamiętają.

Szybko zaakceptowałam fakt, że nie jestem docelowym odbiorcą przedstawienia, ale nieco konfundująca wydaje mi się możliwość, że potencjalnie idealny widz poczuje się tu równie zagubiony. Stawiam niepewną hipotezę, jakoby symboliczna wielopoziomowość spektaklu była nieobecna lub tak mocno przefiltrowana przez pomysły, że ostatecznie stała się nieczytelna dla większości odbiorców niezależnie od ich wieku. Wszystko tu niewyraźne i pourywane jak ze starych taśm nagranych kamerą 16 mm. Można coś z nich wyciągnąć, jeśli nadal ma się odpowiedni sprzęt, ale w chmurze zapisane są dziś wyraźniejsze nagrania.

Julia Niedziejko
kultura.poznan.pl
17 października 2018
Portrety
Julia Szmyt

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia