Show! Wow!
„Wicked" - komp. Stephen Schwartz - libr. Winnie Holzman - reż. Wojciech Kępczyński - Teatr Muzyczny RomaWarszawski „Wicked" to musical na wskroś magiczny. Urzeka treścią, zachwyca formą, stanowiąc dzieło dopełnione, znacząco zbliżające się do doskonałości w dokonaniach teatru muzycznego. Wojciech Kępczyński wziął na warsztat jedno z najbardziej spektakularnych i kasowych przedsięwzięć w dziejach gatunku (ponad 20 lat na Broadwayu, przychody ze sprzedaży sięgające astronomicznej, mocno przebijającej miliard dolarów kwoty), prezentując go w wersji non-replica, odciskając tym samym na słynnym formacie niezaprzeczalnie autorskie piętno.
Sukces tej opowieści zasadza się na potędze podania. Od tysiącleci, jakże skutecznie, mity, baśnie i klechdy porządkują ludziom, prościej i przystępniej niż filozofie, złożoność świata, czytelnie wykładając podstawowe dychotomie, klarownie oddzielając dobro od zła, będąc, rzec można, najprostszymi nośnikami etyki wartości. Czynią to aksamitnie, łącząc imaginację z konfabulacją, nierzeczywistość z nieoczywistością, dając czytelnikowi lub widzowi istotną porcję optymizmu i nadziei.
W „Wicked" odnaleźć można, jak to niegdyś pisał uznany krytyk w innym, klasycznie dramatycznym, duńskim kontekście, wszystko co chcemy. I czego potrzebujemy wypada dodać. Jest tam walka dobra ze złem, miłość i nienawiść, uwielbienie i pogarda, lojalność i zdrada, jest bunt i wyparcie, nadzieja i zwątpienie. Wymieniać można by długo, konkludując - mamy tam po prostu całe niewyczerpywalne spektrum ludzkiej złożoności. Są wreszcie, tak dojmujące z dzisiejszej perspektywy, nietolerancja, manipulacja, kreowanie figury wroga, tego co to nie z nami, więc musi być przeciwko nam, ergo - wroga ludu, owej konformistycznej, zniewolonej, otumanionej bezwzględną socjotechniką masy, bo przecież, jak pada ze sceny - ludzie są tak bezmyślni, że uwierzą we wszystko, w co chcą wierzyć, ignorując fakty.
Dramaturgia spektaklu oparta jest na ewoluującej opozycji głównych bohaterek. Elfaba i Galinda/Glinda, jakże różne na początku, mocno antagonistyczne, niczym lalka i lwica, w toku opowieści przechodzą od wrogości do przyjaźni, choć nieoczywistej, korzystając jednocześnie z tej przemiany. Kontrast im służy, potrafią wyciągnąć zeń wnioski, uczyć się wzajemnie, udowadniając tym sposobem, że otwartość na innych wzbogaca, dając kuszącą alternatywę dla zasklepiania się we własnej bańce, bezpiecznie uformowanej raz na zawsze. Wokół tej wiodącej narracji krążą postaci drugiego planu. To przede wszystkim fircykowaty, pierwotnie infantylny, lecz intensywnie dojrzewający Fijero oraz złowróżbny, cyniczny, totalitarny Czarodziej, bezskutecznie kuszący Elfabę ciemną stroną mocy.
Koniecznie należy docenić przekład libretta autorstwa Michała Wojnarowskiego. Translacja jest błyskotliwa, dowcipna, kreatywnie dygresyjna. Te wszystkie semantyczne qui pro quo (choćby Bik-Bok, miły-mały), owe urokliwe przejęzyczonka, pomysłowe, jak rzekłby Tuwim, słowotwórstwo, (tu faworytem winna być „Jego Ozkość" z filuternie zanikającym, domyślnym „B" ), wreszcie udane domestykacje, to wszystko pozwala cieszyć się urokiem języka giętkiego, żywego, wulkanicznego w ekspresji, słusznie docenianego przez widownię.
Jeśli zaś idzie o formę, to widz na Nowogrodzkiej ma pełne prawo czuć się olśniony. Immanentnie, od sceny pierwszej po ostatnią. Reżyser zadbał o precyzyjną równowagę realizacyjną, koherentnie spajając wszystkie istotne dla sukcesu inscenizacji elementy. Po kolei zatem. Imponująca jest scenografia Mariusza Napierały, harmonijnie godząca dynamicznie ruchome elementy fizyczne na pierwszym planie z projekcjami w tle. Można się poczuć niczym w ogniskowej obiektywu, uwypuklającej to co najistotniejsze. Urzekają: efektownie holograficzna dyktatorska konsola Czarodzieja, modernistyczne inspiracje rodem z Metropolis, jak i artdecowa lokomotywa do Szmaragdowej Stolicy. Zjawiskowo patchworkowe, przebogate w inspiracjach są kostiumy Martyny Kander, nieledwie trójwymiarowe w scenicznym wirze. Imponuje reżyseria światła Marca Heinza, stwarzająca migotliwie magiczną ramę dla spektaklu. Niesamowite są tęczowe, w formie i treści, dopracowane do ostatniego włosa fryzury Jagi Hupało. Wreszcie, last but not least, choreografia Agnieszki Brańskiej, perfekcyjnie i precyzyjnie wykorzystująca każdy metr kwadratowy pozornie niemałej przestrzeni scenicznej. Wszystkie wymienione elementy w najbardziej widowiskowy sposób spaja finał pierwszego aktu, scena, która najbardziej zapiera dech, olśniewające i odlotowe, dosłownie zresztą, wniebowstąpienie Elfaby.
Niezaprzeczalną siłą inscenizacji i najbardziej widomym znakiem reżyserskiej maestrii jest aktorstwo i wokalistyka. Wieczór należy do (obsada z 9 kwietnia) Marii Tyszkiewicz i Anny Federowicz. Elfaba w wykonaniu pierwszej z nich to modelowa buntowniczka, tyleż idealistyczna, co twardo stąpająca po ziemi emancypantka. Aktorka świetnie, po sukcesie w zbliżonej charakterologicznie roli w „We will rock you", odnajduje się w roli anarchistki, niechcianej, odtrącanej, odrzucanej, zdecydowanie budując postać mocą swojego wyjątkowego głosu i scenicznego talentu. Anna Federowicz z kolei, w trudnej roli Galindy/Glindy, rozdartej, poszukującej, kształtującej się na oczach widza, znakomicie, śpiewająco, sensu largo, daje sobie radę w kreowaniu dialektycznej psychologii postaci. W drugim planie trzeba koniecznie wyróżnić ekspresyjnego Janka Traczyka (Fijero), diabolicznego Damiana Aleksandra (Czarodziej) oraz przejmująco żarliwego Wojciecha Dmochowskiego (Doktor Dillamond).
„Wicked" z Nowogrodzkiej to superprodukcja co się zowie, musical monumentalny, wyjątkowy, chyba najokazalszy ze wszystkich do tej pory tam prezentowanych. Oszałamia dynamiką trudnej realizacyjnie narracji, będącą prawdziwym wyzwaniem dla reżysera, dramaturgicznym tempem, fascynuje porywającą formą. Ta opowieść uczy, że gdzieś między jasną i ciemną stroną mocy jest zawsze miejsce i czas na zmianę, zamianę miejsc, prawdziwie dobrą, jeśli szczerze tego chcemy, na skorzystanie z bonusu splatających się losów, na przekazanie pałeczki, choć tu lepiej byłoby rzec różdżki, na start w sztafecie dobroci. Przekonuje, iż zwątpienie, to wyśpiewane w rozpaczy „zawsze źle kończy dobro" można i trzeba zastąpić frazą, że każde zło ma swój koniec. Innymi słowy, sięgnąwszy do innych teatralnych rejestrów - „jak mówią prorocy, dzień zawsze nastaje po najdłuższej nocy". Czasu cofnąć nie sposób, ale na teraźniejszość i przyszłość mamy przeogromny przecież wpływ, więc możliwy jest rewers życiowych ról, a moc zmiany świata jest w nas!
Wojciech Kępczyński oddaje do oceny widzów dzieło pieczołowicie dopracowane, kompletne. Znać tu gigantyczny, benedyktyński wręcz wysiłek całego zespołu scenicznego, wszystkich twórców i współtwórców. W efekcie otrzymaliśmy wspaniały, jeśli nie najwspanialszy show na Nowogrodzkiej. Wow!
__
"Wicked", aut. S.Schwartz/W.Holzman, libretto polskie M. Wojnarowski, reż. W. Kępczyński, Teatr Roma w Warszawie