Siła opowiadanej historii
„Odyseja. Historia dla Hollywoodu" – reż. Krzysztof Warlikowski – Nowy Teatr w WarszawieMój wychowawca z liceum i mistrz powiedział kiedyś na jednej z lekcji polskiego: „Człowiek jest zwierzęciem opowiadającym". Bardzo zostało we mnie to zdanie, które idealnie pasuje także do specyfiki teatru: w gruncie rzeczy spektakl teatralny jest przecież opowieścią. Niezwykle indywidualną, którą reżyser chce coś powiedzieć o świecie. Tak, to oczywiste. Ale zawsze jest kwestia tego, w jaki sposób to zrobi. Krzysztof Warlikowski w zrealizowanej na scenie Nowego Teatru w Warszawie „Odysei. Historii dla Hollywoodu" mówi o tym, że jedną rzeczą jest to, co pamiętamy, inną jak o tym opowiadamy, a jeszcze kolejną – co z tego wychodzi i co ktoś z tego zrozumie.
Niezwykle szeroka scena, ograniczona z trzech stron ścianami (na tej z lewej widzimy drabinki jak w sali gimnastycznej, na tej z prawej umywalki), z pokrytą parkietem podłogą, po której w prologu nagi mężczyzna (Claude Bardouil) pcha wielką „klatkę", której ściany zrobione są z metalowej siatki. Oświetlony delikatnym światłem przypomina Syzyfa/Atlasa, który musi przepchnąć na drugą stronę cały świat. Tym razem nie pod górę. Za chwilę pojawia się nieco zagubiony Odys (Stanisław Brudny), który z wyglądu kojarzy się z kimś na przecięciu podróżnika i Żyda (kostiumy, scenografia: Małgorzata Szczęśniak). Mówi m.in.: „wrócę po latach, ale wrócę inny". Jego bohater jest jakby trochę poza czasem i poza światem. Szczególnie, że na horyzoncie sceny Nowego Teatru są okna na ulicę. Prawdziwe. Odsłonięte. Z widowni obserwujemy przechodzących ludzi. Między tymi dwoma światami jest Odys – w tej rzeczywistości scenicznej, wykreowanej. A może właśnie nie? Może ten Syzyf/ Atlas właśnie zrobił miejsce dla kolejnego uniwersum albo odsłonił to prawdziwe?
Wychowując się na amerykańskich filmach, ale też będąc widzami produkcji platform streamingowych możemy mieć takie przekonanie, że historię zawsze trzeba ubarwić, podać w sposób nieoczywisty. Dodać do niej jakiś element sensacyjny czy wątek romantyczny – o tym jest długa, rewelacyjna scena negocjacji scenariusza biografii Isoldy Regensberg (Ewa Dałkowska), w której biorą udział m.in. Roman Polański (Piotr Polak) i Marek Hłasko (Jacek Poniedziałek). Hollywoodzki reżyser musi być zadowolony, a sama zainteresowana powinna wyrazić zgodę na jego wizję. W to wszystko uwikłana jest jeszcze Tłumaczka (Jaśmina Polak). Reżyser chciałby widowiska, aktorka oscarowej roli, a sama bohaterka prawdy. Czy da się to pogodzić?
Wiemy przecież, że z indywidualnej historii może powstać spektakularny, przejmujący dramat typu „Pianista" (reż. Roman Polański, 2002), jak i zrobiona z rozmachem ekranizacja epopei z przystojnymi aktorami w rolach głównych jak „Troja" (reż. Wolfgang Petersen, 2004). Krzysztof Warlikowski igra sobie dowolnie w spektaklu z czasem i przestrzenią. Tak, jakby wysyłał Odysa w podróż przez czas i przez świat. A to, co widzimy, być może jest nawet projekcją jego pamięci. Oglądane epizody to historie, które zbierał przez lata. Wszystko się ze sobą łączy. Wieczna podróż może też zakończyć się w Hadesie. Z drugiej strony – jestem tu i teraz, nawet widać odliczanie realnego czasu z podaniem prawdziwej godziny. Ale to jest scena teatralna: możemy więc znaleźć się gdzie tylko zechcemy. Tak jak możemy podróżować swobodnie przez własne wspomnienia.
W każdym czasie ludziom przytrafiają się podobne rzeczy: rozstania, powroty, powtórny ożenek, zbrodnie, wojny. Chodzi natomiast o przekonanie, że widzowie chcą sensacji, zwrotów akcji, dramatów i raczej happy endów, a do tego najczęściej spektakularnych widowisk. Niezależnie od tego, jakiego tematu będzie dotyczył spektakl czy film. Prawdziwe życie, dziejące się poza okiem kamer czy widzów teatralnych, jest jednak często ciekawsze i mniej przewidywalne niż jakikolwiek scenariusz. Kiedy w miarę upływu akcji poznajemy historię Isoldy (w młodszej wersji grana przez Maję Ostaszewską) i jej męża Shayka (Mariusz Bonaszewski) – wydaje się, że to gotowa historia, do której nie trzeba już nic dodawać. Ich historia to też jest taki wątek, który mówi o tym, że jeśli kogoś długo nie ma, to na jego miejsce może pojawić się ktoś inny. Natomiast każdy potrzebuje też jakiegoś celu/ sensu/ punktu odniesienia: tego religijnego (w formie boga) lub po prostu drugiego człowieka, którego istnienie wyjaśni zjawiska, które się dzieją.
Szczególnie, że np. o holokauście można mówić wręcz wprost, używając do tego codziennych sytuacji. Warlikowski w swoim spektaklu cytuje scenę w zakładzie fryzjerskim z filmu „Shoah" w reż. Claude Lanzmanna (1985). Po prostu ją oglądamy na ekranie, jej parafrazę widzimy na scenie. Potem do zakładu fryzjerskiego wkracza Wojciech Kalarus, który jako sam reżyser filmu opowiada o tym, jak powstał ten dokument. Znowu rodzi się pytanie: na ile jego monolog jest kreacją? Czy też tym samym próbuje zmieszać mnie, jako widza? Po to, żebym potem zastanawiała się, tak jak dziś zastanawiają się mieszkańcy krakowskiego Podgórza, w którym kręcona była „Lista Schindlera" (reż. Steven Spielberg, 1993) – które budowle itp. na terenie Kamieniołomu „Liban" są pozostałością po scenografii Allana Starskiego, a które były tam już jako świadkowie historii?
W „Odysei. Historii dla Hollywoodu" niezwykle istotna jest kwestia tego, czy spotkanie przeszłości z przyszłością w ogóle jest możliwe? Jak to wygląda? Jak można postrzegać przeszłość z perspektywy teraźniejszości i co z tego wyniknie? O tym jest absolutnie przepiękna i, według mnie, kluczowa dla tego spektaklu scena spotkania Martina Heideggera (Andrzej Chyra) z Hanną Arendt (Małgorzata Hajewska-Krzysztofik) w schwarzwaldzkim lesie. Oni byli kiedyś parą, teraz każde jest już gdzieś indziej, przeszło szmat drogi po swojemu. Natomiast tych dwoje intelektualistów uświadamia, że wszystko, co nas spotyka, jest kwestią naszej interpretacji. Z drugiej strony: wszystko jest możliwe i niczego nie można być pewnym (nawet nagle może zmienić się pogoda!). Buddyjski mnich (Hiroaki Murakami), który zjawia się nagle niczym japoński turysta może być prawdziwy albo zmyślony. Przerywa rozmowę w momencie, w którym za chwilę Arendt i Heidegger mogliby złapać za zerwaną dawno nić romantycznego porozumienia. A może dobra historia potrzebuje właśnie takiego wejścia deus ex machiny? I może ten dziwny przybysz ma ten sam problem z realnością tego, co przeżywa: dlatego robi zdjęcie, żeby po powrocie do domu uwierzyć, że spotkał ich naprawdę? Padający śnieg zwykle wygasza emocje, tu wręcz odwrotnie: na powrót zbliża dawnych zakochanych do siebie, zostawiając niedopowiedzenie, kiedy Heidegger osłania ich kocem przed wielkimi płatkami śniegu.
Scena w lasku jest, w mojej interpretacji, komentarzem właściwie do wszystkich pozostałych scen spektaklu. Ponieważ trzeba dodać, że ten spektakl to kolaż scen: większość bohaterów pojawia się tylko raz. Nie ma tu linearnej fabuły. Warlikowski serwuje zbiór epizodów pozornie ze sobą niezwiązanych, a jednocześnie dobranych w sposób jak najbardziej przemyślany. Isolda i Shayek po wojnie otwierają w Wiedniu sklep z dżinsami. Ona stara się prowadzić interes, ale on nigdy mentalnie nie wrócił z obozu, a tym bardziej z rodzinnego miasta. We wspomnianej klatce wisi mnóstwo dżinsów. Są z metkami. Bartosz Gelner jako amerykański żołnierz przychodzi kupić sobie spodnie. Jego komiczne szukanie odpowiedniego modelu zderza się z dramatem Żyda, który rozmawia z ludźmi z zaświatów. Żołnierz stara się znaleźć dla siebie współczesne ubranie, żeby w końcu przestać nosić mundur, a straumatyzowany Żyd często się zamyśla i rozmawia przez telefon... z duchami. Kiedy zrezygnowany Shayek siada wśród dżinsów od razu przychodzi na myśl Miejsce Pamięci i Muzeum Auschwitz-Birkenau, w którym dziś można oglądać ubrania pozostałe po więźniach obozu. Na scenie więc są jakby milczące artefakty nieobecności. Wśród nich jeden żywy – jeden z nielicznych, któremu udało się przeżyć.
To taki moment, kiedy prawdziwe życie wchodzi bardzo mocno w sztukę. Albo na odwrót. Podobnie jak w scenie, w której Elisabeth Taylor (Magdalena Cielecka) wspomina pogrzeb swojego ukochanego, na którym pojawili się paparazzi. Opowiada o tym zresztą podczas talk-show, w którym Prowadząca (Magdalena Popławska) rozmawia z nią w szpitalu, po operacji. Taylor leży na szpitalnym łóżku w połyskującej pidżamie, ma pełny makijaż – jak na prawdziwą gwiazdę przystało. Kiedy jest się osobą tak znaną niestety prawdziwe życie i największe dramaty stają się szybko pożywką dla mediów.
„Nigdy mi się nie podobało, ale zawsze byłem zachwycony" – tak Paweł Zaręba mówił w wywiadzie, który przeprowadzał dla „Notatnika Teatralnego" (nr 92/2023) o spektaklach Teatru Polskiego we Wrocławiu. To zdanie idealnie oddaje charakter spektakli Krzysztofa Warlikowskiego. Moim zdaniem jego sztuka sprawia, że po zakończeniu spektaklu nie można zatrzymać się na standardowym pytaniu „Czy mi się podobało?". Są to widowiska teatralne tak naszpikowane różnymi kontekstami, spostrzeżeniami, cytatami z popkultury, które pokazują nie tylko złożoną osobowość reżysera, jego wrażliwość, ale też uważność na świat i inteligentne żonglowanie motywami kulturowymi. Nie sposób nie wspomnieć o warstwie muzycznej (autorstwa Pawła Mykietyna), która zawsze u Warlikowskiego jest „kolejnym aktorem" i sprawia, że sceny nabierają głębi. Światło w reżyserii Felice Ross komponuje obrazy scenicznej w taki sposób, że każda z nich zyskuje swoją niepowtarzalną atmosferę. Zachwyca też niezmiennie aktorstwo: tak precyzyjne i świadome, że niezwykłą przyjemnością jest oglądać na scenie profesjonalistów!
„Odyseja. Historia dla Hollywoodu" pokazuje, że nie tylko w filmie można doskonale „bawić się" historią, „montować" sceny wedle własnego uznania, mówić o rzeczach niezwykle ważnych, dowolnie „miksować" teksty kultury, a na koniec 4-godzinnego spektaklu pozostawić widza w rozbawieniu i osłupieniu z mnóstwem refleksji. Siła indywidualnej historii przemawia tu szczególnie i jest w każdym geście wszystkich występujących tu aktorów i każdym grymasie twarzy oraz spojrzeniu, które zbliży używana podczas spektaklu kamera. Nie ma tu nic przypadkowego, nie ma momentu słabego: od początku do końca chłonie się kolejne sceny i układa naprędce w głowie, chcąc zapamiętać jak najwięcej, żeby potem móc do tego wrócić i jakoś sobie to wszystko skleić w całość. I wiele godzin o tym spektaklu dyskutować. I wciąż dawać się zaskakiwać, bo Warlikowski prowadzi wyobraźnię i percepcję widza krętymi ścieżkami i nie zamierza niczego ułatwiać.
Szczerze polecam wybrać się na ten spektakl i zmierzyć się z tym, jak możemy kreować fabuły, jak ważna jest opowieść i czy na pewno historie dziejące się wokół nas są mniej ciekawe niż te oglądane na scenie czy w filmach?