Siła życia
Krzysztof Kolberger - sylwetkaLos zadecydował, że KRZYSZTOF KOLBERGER nie zagrał wszystkiego, do czego był zdolny, choć występował do samego końca, ostatni raz jeszcze w listopadzie. Teatr odkrył w nim idealnego odtwórcę ról bohaterów romantycznych. Stworzył ich wiele, najważniejsze - z Konradem z "Dziadów" na czele - pod batutą Adama Hanuszkiewicza w jego Teatrze Narodowym.
Krzysztof Kolberger nie żyje. Wybitny aktor przez niemal 20 lat zmagał się z chorobą, stając się symbolem cichego męstwa.
Wiedzieliśmy, że jest chory, zatem czuliśmy się jakoś w obowiązku, by o Krzysztofie Kolbergerze mówić ze współczuciem. On sam żył na przekór smutkowi. Gdy mógł, gdy zmęczone cierpieniem ciało pozwalało, powracał na scenę. Grał albo jak mało kto czytał wiersze. "Jestem aktorem, ciało to moje narzędzie pracy. To narzędzie jest teraz niczym schorowana babcia - muszę jej robić zastrzyki, dawać tabletki, karmić siedem razy dziennie, ale pomiędzy te zajęcia pozwala mi wpisać, co chcę. I ja muszę tam coś wpisać, jeśli nie chcę zwariować do szczętu, jeśli nie chcę żyć już tylko życiem chorej babci, jeśli chcę ocalić swój świat. Więc gram" - mówił.
Pamiętam, był rok bodaj 1982, zima, noc stanu wojennego. Muzeum Archidiecezji Warszawskiej było wówczas domem wolnego słowa. Wybitni aktorzy w niewielkiej salce recytowali tam wiersze najistotniejszych polskich poetów. Rodzice prowadzali mnie tam, dzieciaka, siadaliśmy na zwyczajnych krzesłach i wkraczaliśmy do lepszego świata. Niewiele z tego jeszcze rozumiałem, ale mam to przed oczami do dziś. Była Maja Komorowska, Daniel Olbrychski, śpiewała Danuta Rinn, ale najlepiej zapamiętałem właśnie Kolbergera. Mówił Norwida, następnym razem księdza Twardowskiego.
Znowu inaczej niż - jak się wydawało - w tym miejscu, w tej sytuacji powinien. Nie było jak na niepodległościowym wiecu, gdzie trybun krzyczy ponad barykady. Było po cichu, w absolutnym skupieniu. Słowa Norwida brzmiały z wolna, za każdym podążały myśli albo pytania. Myślałem o tym po latach, że przecież ten akurat aktor, z taką charyzmą i takim głosem, mógł uderzyć mocniej, może wzbudzając jeszcze większy entuzjazm słuchających. A jednak nie szedł na skróty. Tamte seanse - bo to był mały teatr - dawały dzięki temu poczucie spokoju, rzadkiego w tamtych czasach bezpieczeństwa. Krzysztof Kolberger grał czasem więcej, czasem mniej, lecz ja słyszałem jego głos w tamtej salce. Gdy widywałem go w ostatnich latach, jak otwarcie mówił o swej walce z rakiem, był wciąż taki sam jak wtedy. Jasny, pewny.
Los zadecydował, że nie zagrał wszystkiego, do czego był zdolny, choć występował do samego końca, ostatni raz jeszcze w listopadzie. Teatr odkrył w nim idealnego odtwórcę ról bohaterów romantycznych. Stworzył ich wiele, najważniejsze - z Konradem z "Dziadów" na czele - pod batutą Adama Hanuszkiewicza w jego Teatrze Narodowym.
W końcówce lat 90. wrócił na narodową scenę, znajdując miejsce w inscenizacjach Jerzego Grzegorzewskiego. Niektórzy zachodzili wtedy w głowę, jak on, wirtuoz słowa, zagra w budowanych na plastycznych impresjach inscenizacjach wielkiego reżysera. Okazało się, że zrobił to nad podziw dobrze, choćby w "Nocy listopadowej" czy "Weselu". Nie były to ogromne partie, raczej znaczące epizody. Pokazywały jednak, że Kolberger nie jest bynajmniej niewolnikiem dawnej formy, ale artystą na wskroś nowoczesnym, otwartym, ciekawym świata i sztuki.
W kinie szukał swojego miejsca, od adaptacji klasyki ("Mazepa", "Pan Tadeusz") aż do osobnych światów Krzysztofa Zanussiego, Andrzeja Żuławskiego i Andrzeja Barańskiego ("Kontrakt", "Na srebrnym globie", "Dwa księżyce"). Seriale ("Najdłuższa wojna nowoczesnej Europy", "Dom", "Ekstradycja") dały mu wielką popularność. Chętnie też zrywał z romantycznym wizerunkiem, pod maską chłodnego spokoju kryjąc brutalność. Tak było w jego najlepszej, moim zdaniem, roli - tytułowego blokowego Kornblumenblaua w filmie Leszka Wosiewicza.
Chorobę znosił z uśmiechem. Niektórzy zastanawiali się wręcz, czy nie pomaga mu w tym aktorstwo. Może wciąż przed nami gra? - pytali. On odżegnywał się od frazesów w stylu "cierpienie uszlachetnia", ale ostatnie lata upłynęły mu na tym, by we własnym bólu odnaleźć sens. Dla siebie i innych. Przyjął więc chyba bez wahania może najważniejszą rolę - tego, kto oswaja nowotwór, zaraża innych wolą walki, siłą życia, co umie uzasadnić wszystko.
Niedawno usłyszałem taką anegdotę. Krzysztof Kolberger miał odczytać fragment książki na wieczorze promocyjnym znanego autora. Kilka dni wcześniej stracił głos. Zaniepokojony pisarz już chciał szukać kogoś innego, ale znajomi uspokajali: "Umówił się, więc przyjdzie. Nigdy nie nawala". Przyszedł, przeczytał fantastycznie. Znowu wygrał.