Siódme miasto na drodze wiecznego tułacza
Rozmowa z Tadeuszem Kwintą- Śmieję się, że miałem dwie szkoły. Jedna oficjalna, państwowa, w której uczyłem się podstaw zawodu aktorskiego. Piwnica natomiast była szkołą, którą sam sobie zafundowałem, poligonem, gdzie mogłem testować wszystko, czego nauczyłem się w szkole - wspomina Tadeusz Kwinta, współzałożyciel i gwiazda Piwnicy pod Baranami.
Piwnica pod Baranami już drugi rok obchodzi jubileusz 55-lecia. Nieustające święto?
- To bardzo specyficzny jubileusz, ale czasem mówią, że powyżej pięćdziesiątki zeruje się liczniki. To a propos mojego PESEL-u, a Piwnica w rzeczywistości ma już 57 lat.
Jest pan jednym z jej założycieli, a wtedy był pan nastoletnim chłopięciem.
- Zaczynałem studia. W październiku 1956 roku poszedłem do szkoły teatralnej i równocześnie otwieraliśmy Piwnicę.
Pomyślnie przeszedł pan test obyczajowy, wydolnościowy i towarzyski?
- Śmieję się, że miałem dwie szkoły. Jedna oficjalna, państwowa, w której uczyłem się podstaw zawodu aktorskiego, bo predyspozycje już chyba miałem wcześniej. Zaczynałem w zawodowym teatrze w 1951 roku i nie przestałem do dzisiaj. Niektórzy mówią, że tak długo się nie żyje. Piwnica natomiast była szkołą, którą sam sobie zafundowałem, poligonem, gdzie mogłem testować wszystko, czego nauczyłem się w szkole. Jeśli w szkole mieliśmy balet, to w Piwnicy mówiłem tekst Henri Michaux "Pan Piórko", wykonując przy tym piruety, pas de ba i inne figury.
Poważna szkoła, poważny teatr, a z drugiej strony kabaret. Nie miał pan rozdwojenie jaźni?
- Wręcz przeciwnie, to mi się znakomicie uzupełniało. Mieliśmy świadomość, że otwieramy pewną furtkę. Połykaliśmy, nadrabialiśmy w ogromnym tempie wszystko to, co przychodziło do nas z Zachodu. Gdy wokół było tylko jakieś tam szaba-daba-da, my wprowadziliśmy piosenkę poetycką, zaczynaliśmy od tekstu. Piosenka była żartem, parodią, kpiną, ale zaraz w Piwnicy pojawili się Zygmunt Konieczny i Ewa Demarczyk i zaczęło się naprawdę poważne śpiewanie.
To chyba było możliwe tylko w Krakowie.
- Tak, Kraków miał swoją tradycję kabaretu literackiego, miał Zielony Balonik. Ma też swój czakram na Wawelu (według legendy, kamień z nieistniejącego już kościoła św. Gereona uznany za miejsce mocy - red), który sprawiał, że miasto wychodziło cało z wojennych pożóg. Jest też taka przypowieść, że istnieje na świecie siedem miast, w których się zatrzymał Żyd wieczny tułacz i te miasta wychodzą obronną ręką ze wszystkich klęsk. Kraków jest jednym z nich. Sześciu pozostałych nie pamiętam, ale chętnie wierzę, że jest w tym mieście coś szczególnego.
Piwnica pod Baranami jest rówieśniczką Października ('56). Wszystko wtedy wybuchło: niemal wolna prasa, jazz, pojawiła się nowa fala poetów i pisarzy. Gomułka jednak ten entuzjazm bardzo szybko przykręcił Piwnica się obroniła. Dlaczego?
- Myśmy inteligentnie lawirowali. Po drugie, proponowaliśmy nieznany wtedy rodzaj humoru abstrakcyjnego. Cenzorzy byli bezradni, bo właściwie nie było się do czego przyczepić. Jak się bierze fragment z gazety i nic się nie zmienia, to o co chodzi? Mieliśmy oczywiście swoje przygody. Pamiętam, był kiedyś u nas konsul radziecki, sala była strasznie napchana i nagle ktoś w czasie programu zaczął łomotać w okienko od strony św. Anny: "Otwórzcie, otwórzcie, bo Węgrów tu mamy!". Zrobiło się gorąco, delegacja radziecka wyszła, nie chcąc ryzykować, że wejdą Węgrzy i im odpłacą. Ja sam mówiłem kiedyś tekst autentycznego przemówienia ze zjazdu KPZR niejakiego Szepiłowa. Początek był taki: "Ożywczy wicher październikowy rozpędził grozą mgły dekadentyzma, estetyzma i oderwanego od życia formalizma. My byli w Paryże... itd.". Wywoływało to oczywiście salwy śmiechu i radości wśród widowni, a gdy Szepiłow został zdjęty ze stanowiska (Dmitrij Szepiłow został usunięty z partii w 1961 roku za krytykę Chruszczowa - red.) śmieliśmy się, żeśmy się do tego przyczynili. Mieliśmy jednak świadomość, że władza tolerowała nas, bo mieliśmy w sumie niewielki zasięg, że byliśmy jakimś wentylem bezpieczeństwa. Myśleli: ilu ich tam się zmieści, sto, dwieście osób? Niech sobie siedzą na plecach, jak chcą.
Może krakowscy towarzysze sami gnietli się w tylnych rzędach i chichotali jak wszyscy?
- Niektórzy tak. Mieliśmy swoich przyjaciół, na przykład Lucjana Motykę (sekretarz KW PZPR w Krakowie, potem minister kultury - red.) czy Franciszka Kuduka (sekretarz ds. kultury KC PZPR - red.), ale i tak parę razy Piwnicę zamykano. Przyjęli nas wtedy Żydzi do siedziby Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego Żydów w Krakowie, przyjęli nas literaci na ulicę Krupniczą. Dość często musieliśmy zmieniać lokum.
Historia Piwnicy pod Baranami obrosła widoma legendami. Na przykład, że to u was był pierwszy w Polsce striptiz.
- Striptiz był, ale gospodarczy. Kika Lelicińska miała na trykocie torebki z napisami: węgiel, energia, cukier, mąka i nazwami innych deficytowych produktów. Zdejmowała je po kolei i to się nazywało striptiz. Był też striptiz holenderski, kiedy Barbara Nawratowicz rozbierała rower. Golizny nie było, to tylko legendy.
Atmosfera obyczajowego skandalu tak czy owak wam towarzyszyła.
- Oczywiście, bo jak na przykład mieliśmy wielki bal, a brakowało baloników, to zrobiliśmy dekorację z prezerwatyw. Gdy Janina Gorycka, najbardziej chyba religijna z naszego towarzystwa, którą nikt by nie podejrzewał o coś zdrożnego, poszła kupić na rachunek dwieście prezerwatyw, natychmiast poszła w świat legenda, co się w tej Piwnicy wyrabia.
Piwnica to były przede wszystkim indywidualności.
- Na początku było nas 8-10 osób, nikt nie wchodził sobie w drogę. Kiedy na scenie pojawiał się Krzysztof Litwin, wystarczyło, że zrobił "małpeczkę", zawsze to było przemożnie śmieszne. Wiesław Dymny sam sobie pisał teksty i miał swój absurdalny styl. Ja każdy tekst próbowałem robić inaczej. Miałem tekst o diabłach, wykonywałem go pod sufitem, pod którym nasz przyjaciel taternik powbijał haki i porozciągał liny. W tym czasie pracowałem w teatrze w Katowicach. Po spektaklu biegłem do pociągu i wracałem do Krakowa. Umawiałem się z Piotrem Skrzyneckim, że jak docierałem na miejsce, trzy razy stukałem w okienko od św. Anny i było wiadomo, że można mnie zapowiadać. Wchodziłem przez okno po klamrach, ze sceny wskakiwałem na liny i cały tekst wykonywałem nad głowami widzów. Teraz w programach Piwnicy nieraz występuje nawet 30 wykonawców.
Jednym z fenomenów Piwnicy jest i to, że w miarę trwania spektaklu zacierał się podział na aktorów i widownię.
- Mieliśmy wiernych przyjaciół. Oni byli naszą wielką rodziną, przez lata krąg przyjaciół stawał się coraz szerszy. My w ogóle nie myśleliśmy w kategoriach show-biznesu. Przecież na początku skrzyknęliśmy się dla przyjemności. Naszej i widzów! A po programie ktoś chodził z kapeluszem i była ściepa na najtańsze wino, jeśli można je było gdzieś jeszcze kupić, a jak nie, to się leciało na dworzec po piwo. Tak było przez lata, wynagrodzenie tylko w naturze. Nie traktowaliśmy się nawet jako jakiś jeden zespól. Nie mieliśmy umów, nie było formalnego przyjmowania. Piotr wymyślił formułę, że każdy człowiek mógł raz, na własne ryzyko, przed publicznością wystąpić. Albo się przyjął, albo przestawaliśmy na tym jednym występie.
Od śmierci Piotra Skrzyneckiego minęło już kilkanaście łat, a Piwnica pod Baranami istnieje. Nie było obaw, że bez pana Piotra to się rozleci?
- Zdania były podzielone. Jedni twierdzili, że bez Piotra to nie ma prawa istnieć. Inni, ja też należałem do tej grupy, uważali, że można spróbować. Piotr był duchem Piwnicy i ten duch pozostał.
Duchem i szefem?
- Specyficznym szefem. On nie mówił, jak ma kto wykonywać teksty, które podrzucał. Albo swoim śmiechem, zachowaniem akceptował realizację, albo nie. Sterował nie sterując, to nie było zachowanie reżysera, zresztą dla nas najważniejszym reżyserem była zawsze widownia, ona weryfikowała wartość piosenek, skeczów, tekstów. Tylko niektóre wchodziły do żelaznego repertuaru. Wraz z Piotrem skończyła się pewna epoka, ale przecież duch pozostał ten sam. Tyle że teraz tworzymy opus trzecie, opus czwarte...
Był w pana życiu okres, kiedy przeniósł się pan do Warszawy, występował w kabarecie Olgi Lipińskiej, prowadził w telewizji program dla dzieci. Koledzy nie mieli panu za złe?
- Nie, dlaczego... Prawie każdy przyszedł do Piwnicy z innego zawodu, ja akurat byłem aktorem. Występy w Piwnicy godziłem z grą w teatrze (na przykład 10 lat u Kantora) i w filmie. Kabaret Olgi Lipińskiej to było kolejne zadanie aktorskie w znakomitym towarzystwie. Mogłem zostać w stolicy, reżyserowałem spektakl w Teatrze Kwadrat, miałem promesę mieszkania w Warszawie. Ale przyszedł stan wojenny, do tego doszły rodzinne sprawy i wróciłem do Krakowa. Tak widocznie miało być, nie żałuję, jestem przecież krakowianinem z urodzenia.