Skandalik, czyli z punktu widzenia gdańskiego Niemca
"Idąc rakiem" - reż. Krzysztof Babicki -Teatr Miejski w GdyniTo miało być wydarzenie: światowa prapremiera dzieła kontrowersyjnego Noblisty, który w swoim stylu wrócił niedawno na czołówki gazet oraz kilkuletnia praca adaptacyjna i pierwsze ujawnienie uznanego pisarza i grasologa Pawła Huellego, nowego kierownika literackiego gdyńskiej sceny. Nazwiska solidne, a nawet wybitne, a do tego świetny pomysł z lokacją - wreszcie, po latach, przedstawienie w innej przestrzeni (nie licząc oczywiście Sceny Letniej).
Można było szukać dodatkowych kontekstów – choćby drobiazgi jak fakt wodowania obu statków, czyli „Wilhelma Gustloffa” i „Daru Pomorza” w tej samej stoczni, no i to, co najważniejsze – historia zakorzeniona w Gdyni, która miała i ciągle ma żywe rozwinięcia w zbiorowej świadomości lokalnej społeczności.
„Idąc rakiem” to ponad dwustustronicowy monolog narratora, który opowiada nam i komentuje zdarzenia w kilku, przeplatających się czasoprzestrzeniach. Bohaterami pierwszego są postaci historyczne: aktywista faszystowski Wilhelm Gustloff (Andrzej Redosz) i jego zabójca Dawid Frankfurter (Grzegorz Wolf), Żyd. Opowieść druga dotyczy największej katastrofy morskiej w historii, czyli zatonięcia jednego z bałtyckich „Titaników”, jak nazywane są niemieckie statki (także: „Goya” i „Steuben”) zatopione w czasie II Wojny Światowej na Bałtyku. Trzecia z najważniejszych historii rozgrywa się współcześnie, w większości wirtualnie z tragicznym finałem w „realu”, kiedy syn narratora, Konrad Pokriefke (Maciej Wizner), zabija Dawida Stremplina(Szymon Sędrowski) z którym zaciekle koresponduje w internecie na temat katastrofy „Gustloffa” i relacji niemiecko-żydowskich. Tragiczny finał rozgrywa się w Schwerinie, rodzinnym mieście Wilhelma Gustloffa, Pokriefke wyrównuje rachunki rasowe, zabijając, jak mu się wydawało, Żyda. Podobnie jak Frankfurter nie ukrywa swej zbrodni, oddaje się w ręce policji, zostaje osądzony i skazany, a z internetu dowiadujemy się, że Konrad Pokriefke staje się męczennikiem i przywódcą neonazistowskiej formacji.
Huelle starał się zrobić z powieści dramat: rozpisał dialogi, dopisał fragmenty z „Psich lat” i „Mojego stulecia”, rozbudował postać młodej (Agata Moszumańska) oraz starej (Dorota Lulka) matki i babci Tulli Pokriefke, dodał postać komentatora (Eugeniusz Krzysztof Kujawski) i mocno rangował, podobnie jak Grass, postać Aleksandra Marineski (Rafał Kowal), dowódcy radzieckiej łodzi podwodnej S-13, która 30 stycznia 1945 roku, w 12. rocznicę dojścia Hitlera do władzy, na wysokości Ustki, zatopiła statek z ponad 10. tysiącami osób na pokładzie. Szacowana liczba ofiar wyniosła ok. 9 600 osób, ocalałych 838 (według innych źródeł 1252) dla porównania w katastrofie Titanika zginęły w sumie 1504 osoby.
Ukazanie się „Idąc rakiem” było gorąco komentowane w Niemczech. Nie jest to jednak niestety dzieło wybitne. To troszkę fabularyzowana literatura faktu, i to niestety faktu manipulowanego. Oto konkretny przykład: „Jakiś odosobniony głos dorzucił zatopienie przez angielskie bombowce zapełnionego więźniami kacetu statku „Cap Arcona” (też zwodowana w Hamburgu – przyp. Red.) w Zatoce Neustadzkiej; to zdarzenie nastąpiło w wyniku pomyłki na parę dni przed końcem wojny i teraz w internecie z siedmioma tysiącami zabitych wysunęło się na czoło tabeli” ("Idąc rakiem", s.128). Otóż ogólnie wiadomo, że nie była to pomyłka, tylko niemiecka zbrodnia z premedytacją, w której zginęło 6 500 więźniów z obozu koncentracyjnego Neuengamme oraz około 400 więźniów, którzy przeżyli marsz śmierci z obozu Wesoła (podobóz KL Auschwitz) ! Ostatnim dowódcą „Cap Arcony” był kapitan Heinrich, były dowódca… „Wilhelma Gustloffa”. Wielki pisarz, ale już dużo mniejszy człowiek, manipuluje faktami, nie można mu wierzyć, nie dlatego, że z własnej woli zaciągnął się do Waffen SS (co ciekawe, nie należał do obowiązkowego podobno w tamtych czasach „Hitlerjugend”, do którego należał z kolei jego rówieśnik Joseph Ratzinger, czyli późniejszy papież Benedykt XVI), ale dlatego, że przemilcza niewygodne sprawy dla siebie (choćby ujawnienie przynależności do Waffenn SS dopiero w 2006 roku, na ceremonii wręczenia Nagrody Nobla nawet się nie zająknął na ten temat) i narodu. Grass chce być moralistą, ale nie ma do tego moralnego prawa. Gdy produkuje magiczne książki, jak choćby „Blaszany bębenek” czy „Kot i mysz” – jest wielki, gdy wypowiada się na tematy polityczne, a uwielbia to robić, co najmniej wprawia w zakłopotanie.
Mógł powstać wielki, ważny spektakl. Skoro Huelle dopisał i wyciął to i owo, to mógł na przykład dopisać opinie żyjących gdynian, pamiętających historię „Gustloffa”, Stutthofu czy podobozu w Gdyni. Dla mnie taka manipulacja, wypaczająca obraz całości, to skandal, ale wiem doskonale, że to niemodne pamiętać historię – można jeszcze zostać zaklasyfikowanym jako zwolennik PiSu, a to już śmierć towarzyska i bankietowa. Ma nas wzruszać czy interesować historia głupiej Tulli Pokriefke z Wrzeszcza, która wkładała sobie pijawki do majtek ? Mamy zachwycać się spektaklem, który zamazuje prawdę historyczną ? Dlaczego ? Dlatego, żeby skompromitowany autor nie miał dyskomfortu podczas galowej premiery i można sobie było zrobić z nim zdjęcie ? Że będzie medialny „iwent” ? Tchórzostwo, wazeliniarstwo czy pr ?
Skandalikiem dla mnie jest to, że nikt w Gdyni nie dyskutuje o tym spektaklu. Po trosze to zrozumiałe, bo na premierze byli głównie urzędnicy, ale już brak refleksji ze strony nauczycieli gdyńskich po premierze nauczycielskiej to potwierdzenie smutnych prawd o kondycji szkulnych naszych i nienaszych. Przecież ta historia mocno wryła się w naszą społeczność. Nie ma co dyskutować o samej katastrofie – dziś mamy dużo większą wiedzę, niż to, co proponują nam powiedzieć i co przemilczają Babicki z Huellem – zatopienie „Gustloffa” nie było zbrodnią, tylko działaniem wojennym i żadnych pretensji nie ma do tego choćby Heinz Schön, dziejopis „Gustloffa”, a przyczyny zbyt brawurowego rejsu były banalne – trzeba było jak najszybciej dowieźć marynarzy do U-botów, żeby wojna trwała dalej. Niejeden z pasażerów w rejsie ku śmierci hucznie świętował 12. rocznicę, wielu wierzyło jeszcze w zwycięstwo. Nawet niemiecka superprodukcja w reżyserii Josepha Vilsmaiera, specjalisty od narodowych porażek (także „Stalingrad”) była odważniejsza od „dzieła” gdyńskiego.
Huelle mógł dopisać lub choćby przywołać potajemne chowanie ofiar z „Gustloffa”, historię z dzwonem ze statku, który był w gdyńskiej restauracji Barracuda i który Erika Steinbach wystawiła na kontrowersyjnej wystawie „Wymuszone drogi” czy spór o tablicę na kościele redemptorystów w Gdyni poświęconą rocznicy zatopienia bałtyckich Titaników czy choćby wzmianka o gdyńskich mszach świętych ku czci zatopionych statków. Historia „Gustloffa” ciągle jest u nas żywa i nadal dzieli Polaków i gdynian, choć czas robi swoje. Skoro już realizatorzy gdyńskiej prapremiery postanowili zrealizować spektakl dydaktyczny, to niech by to było przedstawienie osadzone wielokontekstowo, a nie tylko historia niemiecka, ostentacyjnie pozbawiona Polaków. Choćby dlatego spektakl powinno zobaczyć jak najwięcej osób i zająć stanowisko, mam nadzieję także nie pozwolić na zapomnienie i relatywizację historii.
Wyszła dydaktyczna opowiadanka w stylu Teatru Telewizji sprzed kilkudziesięciu lat. Nie ma tajemnicy, zawieszenia, metafory, niedopowiedzenia. Nie budujemy spektaklu w sobie, nie ma miejsca dla wyobraźni widza, nie mówiąc już o kontrowersjach i przekroczeniach. Niektórzy aktorzy nie grają, tylko wygłaszają z irytującą emfazą tyrady w stylu, który już dawno jest passe – nie ta intonacja, nie ten rytm. Nie rozumiem stałej już praktyki w Teatrze Miejskim - po raz kolejny kilkoro doświadczonych aktorów ma maleńkie, niezauważalne epizody, z których można bez uszczerbku dla dzieła zrezygnować. Warto przyjść na "Dar Pomorza" dla Doroty Lulki, która po raz pierwszy od wielu miesięcy dostała większą rolę, ale po raz kolejny udowadniła swą niezwykłą wszechstronność. Jest też wiele minut dobrej ilustracyjnej muzyki Marka Kuczyńskiego, którą zabijają niestety puszczane za głośno radzieckie hymny, które spełniają być może swą podstawową rolę, czyli budzą śpiących widzów. Gwiazdka także za pomysł lokacyjny.
W przyszłym roku zobaczymy sztukę o Gdyni zamówioną u Pawła Huellego przez Krzysztofa Babickiego. Marzeniem autora jest stworzenie tekstu, w którym będzie rola dla każdego aktora i w której pokaże piękno, które ujrzał we wszystkich gdyńskich artystach sceny. Jeśli mu się uda, będzie szczęśliwy, jeśli nie – obiecał emigrację do Krakowa. Trzymam autora za słowo.
Tak jak spektakl, niestety, nie jest wydarzeniem artystycznym, tak zasługuje na zauważenie i pochwałę z innej strony. Miasto Gdynia nie tylko daje pracę gdańszczanom, ale pozwala zrealizować spektakl, który mimo że historycznie związany jest z Gdynią rozgrywa się w… Gdańsku. Do tej pory byliśmy świadkami syndromu Arka Gdynia-Lechia Gdańsk, teraz Gdynia zdobywa się na piękny gest. Z niecierpliwością czekam na sztukę o Gdyni – pewnie będzie rozgrywać się we Wrzeszczu. Jaka będzie odpowiedź Gdańska ? Na razie pozostaje oglądać Gdynię oczami warszawiaków - gangsterski serial "Krew z krwi" stacji Canal+ pokazuje miasto odarte z marzeń. Miasto prawdziwe ?