Słupskie lato teatralne, czyli leżak w loży
Ogórki się w Słupsku niespecjalnie udają, wiec i sezon na nie był krótki. W tym roku trwał ledwie miesiąc.W sierpniu Nowy Teatr im. Witkacego intensywnie grał w kanikule, prezentując repertuar stosownie nieciężki, percepcyjnie przyjemny, wychodząc jednocześnie w ten gorący klimatycznie czas z wnętrz na dziedziniec, gdzie pomorska bryza miło chłodzi, a spektakle ogląda się z wygodnej perspektywy leżaków. Dawano, w skróconej, adaptowanej na plenerową scenę wersji, na przemian, weekend po weekendzie, dwa przedstawienia: „Jesteś szalona" i „Nasz mały PRL", co czyniło koherentną ciekawostkę chronologiczną, bowiem tytuł drugi opowiada o podróży w czasie do schyłkowej komuny – czyli do lat 80., a pierwszy – o końcowej dekadzie minionego stulecia.
WIECZÓR PIERWSZY – JESTEŚ SZALONA
Tomasz Man w autorskiej inscenizacji (scenariusz, reżyseria i muzyka) wziął na warsztat fenomen disco polo. To bardzo polski gatunek muzyki, a to dlatego, że modelowo polaryzuje publiczność, jako że można go kochać lub nienawidzić. Tertium, niestety, non datur. Twarda dychotomia to przecież polski sport narodowy. Bowiem tylko pod nią, pod owym dwuznakiem, Polska jest Polską, a Polak Polakiem. To prosta muzyka, co nie znaczy, że trzeba o niej monofonicznie opowiadać, jako że pojawiła się w bardzo dynamicznym momencie dziejów, dając teatrowi wręcz wymarzone pole do umieszczenia jej na tle burzliwych przemian społeczno-gospodarczych. „Jesteś szalona" nie idzie jednak w tę stronę, a jeśli chwilami widać takie inklinacje, nie są konsekwentne i gubią się w dość schematycznej historii miłosnej na trzy pary. Główna bohaterka chce śpiewać, jej matka tego nie widzi, więc stawia wszystko na jedną kartę i idzie na swoje, co w tym przypadku oznacza zmywak w nadmorskim barze z rybami. Po drodze jest jeszcze walka ze zwątpieniem, kuszenie wizją prawniczej kariery i małżeństwa z komornikiem z mafijnej bajki, przezwyciężona przez wsparcie z najmniej spodziewanej strony, bo wrogowie mogą się przecież stać przyjaciółmi. Któż nieprzyjaciołom naszym takiej wolty, być dobrym zabroni... Na koniec mamy potrójny happy end, wieńczący ową smażalnia disco love story.
Artystycznie rzecz nie należy do ambitnych - nieskomplikowana dramaturgia przeplatana jest fragmentami hitów muzyki zwanej później złośliwie stodolną, zagranymi w zaskakujących, czy pozytywnie, to już kwestia indywidualnej oceny, bo jak przecież pada ze sceny – de gustibus non est disputandum, aranżacjach. Reżyser podszedł do tematu ze sporą dozą czułości dla wspomnianego fenomenu, więc efekt jest mocno lukrowany, momentami ociera się o kicz, ale publiczność to kupuje w ciemno, fantastycznie się bawiąc i żywiołowo reagując. Teatr powinien być przecież przede wszystkim dla widza, tu wdzięcznego za nostalgiczną opowieść o czasach, w których każdy był szalony, bo marzenia i nadzieja miały się wtedy świetnie, na progu kapitalizmu, mającego podówczas optymistyczną twarz Carringtona z „Dynastii", zdającego się mówić – i Ty możesz być milionerem. Problem, po latach dopiero dostrzeżony, polegał na tym, że Polki i Polacy wzięli „możesz" za synonim „będziesz" i na tym przede wszystkim to narodowe szaleństwo pewności bycia młodym, pięknym i bogatym polegało. Inna twarz okresu przełomu – Balcerowicza, bankructw i bezrobocia – ergo beznadziei, będącej niebawem udziałem jakże licznych, póki co pozostawała w cieniu mirażu sukcesu pozornie dostępnego dla wszystkich. Demokratycznie i w poczuciu solidarności, bo jakżeby inaczej w ojczyźnie tej ostatniej.
Na plus spektaklowi należy przede wszystkim zaliczyć solidne, dynamiczne aktorstwo całego zespołu, choćby Krzysztofa Kluzika, ukrywającego wielkie serce pod manierą cynicznego mikrobiznesmena czasu ekonomicznego przełomu, a także Beaty Niedzieli, procedującej grę maskami a rebours, w nieco diabolicznej roli matki. Koniecznie trzeba zwrócić uwagę na brawurowe wykonania niegdysiejszych hitów przez Igora Chmielnika (pastiszowe - To właśnie ja), Annę Grochowską (utwór tytułowy w rozlicznych interpretacjach), Konrada Krupińskiego (nostalgiczny Biały Miś) i Katarzynę Pałkę (genialnie elektryzujące Bajo bongo). Godna uwagi jest także scenografia Anetty Piekarskiej-Man pieczołowicie wychwytująca artefakty postkomunistycznej dekady – meblościanki w wielkopłytowych blokowiskach, nierzadko wyposażone w wieże hifi i ogromne telewizory kolorowe marki Jowisz, z których słuchano kultowego programu „Disco relax". Dekady w której niedościgłym symbolem luksusu było, jak to z lubością literowano, Be Em We, koniecznie w czarnym kolorze, i taki właśnie egzemplarz z epoki cieszy na scenie oko widzów śmiejących się przez łzy, wspominających czasy, gdy wszystko zdawało się być możliwe, a nawet pewne...
WIECZÓR DRUGI – NASZ MAŁY PRL
Polska ma z PRL-em spory kłopot, jako że w konsekwencji polaryzacyjnej polityki historycznej jest postrzegany jednoznacznie – w ciemnych, jeśli nie w czarnych barwach. Jeśli jednak oddzielimy historię przez duże „H", martyrologiczno-wolnościową, od tej pisanej przez „h" małe, tyczącej codziennej egzystencji jednostek i rodzin, wtedy rzecz robi się zdecydowanie bardziej ambiwalentna, szczególnie dla tych, którzy z okresem słusznie minionym nie mieli świadomej, bezpośredniej styczności. O takich właśnie, urodzonych w schyłkowej „komunie", traktuje „Nasz mały PRL", spektakl powstały w oparciu o książkę pod tym samym tytułem, autorstwa Izabeli Meyzy i Witolda Szablowskiego, wyreżyserowany przez Monikę Janik-Hussakowską. Książce wpisującej się w nurt nostalgiczny, z pewnym sentymentem, a nawet empatią opisujący tę zgrzebno-biedną rzeczywistość, w innych krajach dawnego bloku wschodniego obecny znaczniej wcześniej, sztandarowym przykładem jest tu choćby słynny niemiecki film „Good bye Lenin!". Nad Wisłą ów nurt pojawił się nieśmiało i późno, no bo przecież w kraju, który według powszechnego, narodowego mniemania spowodował światowy krach komunizmu, o tym zdecydowanie mniej wolno. Świat, co prawda, ma w tej kwestii raczej inne zdanie, uwzględniając w tym procesie przyczyny o charakterze obiektywnym i geopolitycznym przede wszystkim, ale to temat na zupełnie inny tekst.
Zamysł jest trochę rodem z Wellsa, trochę z Barei. Witek – powodowany swoistą tęsknotą za utraconym rajem dzieciństwa, namawia Izę na wejście do wehikułu czasu pomieszanego z escape roomem. Na próbę, na pół roku, aby wcielić się w role własnych rodziców i doświadczyć tego co dla ich własnego pokolenia niewyobrażalne, czyli życia w rzeczywistości składającej się z zupełnie innych wyzwań, całkowicie rudymentarnych, wejścia w przestrzeń immanentnej ograniczoności i niedostępności, aby wkroczyć w tę samą, choć nie taką samą, rzekę. Świetny jest pomysł na dramaturgię spektaklu. Sceny rodzajowe, o groteskowo – farsowej proweniencji, brawurowo przecinają hity z tamtych lat, dodajmy w intrygujących aranżacjach Cezarego Reinerta. PRL jest więc komentowany poprzez muzykę, swoiste okno w przyszłość, przestrzeń buntu i wolności, pomost do nieodlegle wolnej już Polski. Muzyka jest tu narracyjnym refrenem i interludium jednocześnie, łagodząc obyczaje i spory, przeszłe i teraźniejsze zresztą. Zwróćmy uwagę na aktorki i aktorów, z wyraźną satysfakcją bawiących się konwencjami interpretacyjnymi. Choćby na Krzysztofa Kluzika jako Franka Kimono, rozsadzającą scenę mocą swego głosu Katarzynę Pałkę w „HiFi Superstar", wreszcie nostalgicznego Igora Chmielnika w niezapomnianym „Parostatku". To tylko kilka przykładów, reszta wykonań jest równie zjawiskowa.
To co nie wyśpiewane jest z kolei rewelacyjnie lekką w formie i skondensowaną w treści lekcją historii życia codziennego tamtych lat. Bawiąc, uczy i to jak! Te ubrane inaczej Chałupy za parawanem z leżaków, lato z radiem w Polsce i z handlem za granicą, domowa produkcja podpasek i wreszcie crème de a crème - bieda lista przebojów środków czystości i kosmetyków z wejściem tajemniczego Pana L w rytm melodii z polskiego Bonda – to trzeba zobaczyć, solidny masaż przepony gwarantowany. Duże brawa dla Wojciecha Marcinkowskiego za przeuroczo przerysowany pastisz! Nie możne nie wspomnieć o dokumentalnej wręcz proweniencji scenografii i kostiumach Barbary Guzik. Te wszystkie ciuszki troskliwie z naftaliny otrzepane, ten regał na lustrzany połysk, kultowy stolik-lampa, kryształy, ryba ze szkła, koszyczki na szklanki do herbaty. Łza się niejednemu może w oku zakręcić.
„Nasz mały PRL" to nader udany projekt rozpięty między refleksją a śmiechem, musicalem a groteską z elementami farsy, ukazujący niełatwą codzienność bez cienia martyrologicznego zadęcia, prezentujący, jak mawiał klasyk, plusy dodatnie i plusy ujemne, owych kilkadziesiąt twarzy PRL-u, w którym bywało miło, zabawnie, czule, ale było też duszno, patriarchalnie i szowinistycznie. Spektakl na swój sposób docenia ów czas bez komórek, ale z silnymi, niezatomizowanymi jak dziś podstawowymi komórkami społecznymi, dyskretnie eksponując blaski, a nieznacznie wycofując cienie, dając szansę wyobrażenia tego co dziś prawie niewyobrażalne. Twórcy mają odwagę, idąc pod prąd oficjalnemu przekazowi, docenić bardziej niż nieco tę zwykle manichejsko prezentowaną epokę, lecząc oczywisty kompleks. Nie znacie, słabo pamiętacie – to posłuchajcie, zdają się mówić, wyróbcie sobie zdanie z solidnego dystansu, pamiętając o tym, że nic nie może przecież wiecznie trwać, jak pada ze sceny w rozśpiewanym finale. Zawsze i wszędzie zresztą, nie tylko u schyłku komuny, a ten paradoks to przecież podstawowa lekcja historii...
Słupsk od kurortów nadbałtyckich jest nieodległy, więc walcząc z codzienną plażową nudą, przetykaną odliczaniem do obiadu i kolacji, można, a nawet należy wypaść, w przyszłym już roku, wieczorem z Ustki, Łeby, Rowów, czy Jarosławca, aby wpaść do Nowego, na kolejną miejmy nadzieję edycję Lata z Dobrą Energią, zaliczając w ten sposób przyjemny kulturalny antrakt, letni sensu stricte, ale gorący sensu largo, przenosząc leżak do loży na kilka godzin dobrej zabawy, nie przejmując się zbytnio tym, co w innych porach roku wypisują recenzenci...
POST SCRIPTUM – WIECZÓR INNY
W tak pracowitym sierpniu znalazła się jeszcze przestrzeń na występ gościnny, w jakże odmiennym artystycznym rejestrze. Nowy zaprezentował swój sztandarowy spektakl - „Małą piętnastkę", kolejny autorski (scenariusz, reżyseria i muzyka) projekt Tomasza Mana, na XIII edycji Festiwalu Teatru Dokumentalnego i Rezydencji Artystycznej „Sopot Non-Fiction", ukazującym projekty teatralne, których bazą są reportaże, wywiady, artykuły prasowe i inne materiały dokumentalne. Ten solidnie oparty na faktach dramat jest najbardziej chyba znanym i rozpoznawalnym przedstawieniem Teatru im. Witkacego, obdarzonym licznymi nagrodami, docenionym na równi, a to przecież nieczęste, przez publiczność i krytykę.
Rzecz jest skromna w formie, lecz skondensowana w przesłaniu i treści. Tragiczna historia łódzkiej drużyny, która rozegrała się na nieodległym od Słupska jeziorze Gardno w 1948 roku, została przez reżysera rozpięta dramaturgicznie na kształt swoistej partytury pomiędzy fragmentami klasycznych piosenek harcerskich, w tyleż błyskotliwych co nieoczywistych aranżacjach Cezarego Reinerta, poczynając od żywiołowo antycypującej wakacyjną radość, a otwierającej spektakl „Lato, lato, lato czeka", aż po finałową, elegijno-eschatologiczną „Czerwoną różę, biały kwiat". Od ballady, poprzez songi, aż po tren. W rytmie podawanym przez wykonawczynie, precyzyjnie i konsekwentnie, ustami, palcami i dłońmi, słowem mówionym i śpiewanym, jak i dźwiękami bez słów. Na ten narracyjny rdzeń nakładają się wypowiedzi świadków, będących jednocześnie oskarżającymi i oskarżonymi, bo rzecz scenograficznie (autorstwa Anetty Piekarskiej-Man) dzieje się w dwóch warstwach – na sali sądowej (autentyczne wyposażenie pomieszczenia rozpraw z dawnego słupskiego sądu) oraz w szerszej panoramie wizualizacji (brawa dla Zuzanny Piekarskiej), będącej ruchomym kolażem zdjęć z akt procesowych i plenerów tragedii.
Istotą dramatu jest tu bowiem kwestia odpowiedzialności za los słabszych, powierzonych opiece jednostki, nałożona na swoistą, wynikającą z wojennej traumy inflację wartości ludzkiego życia. Właśnie ta dialektyka buduje sens, moc i sedno spektaklu. W ślad za tym zbudowane są wyraziste postaci dramatu, napisane, co zawsze dodaje wartości, pod konkretnych wykonawców. Na pierwszym planie mamy dwie, jakże różne od siebie, wręcz dychotomiczne w charakterze, Drużynową i Harcerkę. Pierwsza – kapitalnie grana i, przede wszystkim, śpiewana przez Annę Grochowską, to postać ze świata uduchowionego, żarliwa katoliczka, mierząca siły na zamiary, dla której w godzinie próby najważniejszy jest imperatyw służby, ratowania innych, nawet za najwyższą, niestety zapłaconą cenę. W ostrym kontraście do niej stoi, kreowana przez wulkaniczną w emocjach Katarzynę Pałkę, postać ze świata stuprocentowo doczesnego, tryskająca radością życia, szczególnie w zakazanych dla uczestniczki obozu rejestrach, zachłannie je konsumująca, pomna tego, jak niewiele czasu może być nam dane, nawet jeśli mamy naście lat, w godzinie próby mierząca, rozważnie, zamiar podług sił, ratując siebie. Tylko tyle i aż tyle. Obie aktorki cyzelują kreację, grają zjawiskowo, z wyczuwalną nutą niewymuszonej, głębokiej symbiozy. Z kolei Opiekunka w wykonaniu Bożeny Borek, to postać immanentnie rozdarta, wewnętrznie bezradna, choć na pokaz władcza i apodyktyczna. Miota się, obarczana zadaniami ponad wątłe siły, pozbawiona możliwości spełnienia. Twórczyni świetnie prowadzi postać przez ową dialektykę ducha. Oklaski. Wreszcie Mechanik – rola najbardziej dwuznaczna. Mariusz Bonaszewski z precyzyjną oszczędnością kreuje osobę mefistofelicznej wręcz proweniencji. Jego bohater to były partyzant, uciekający na ziemie zwane podówczas odzyskanymi przed zemstą UB, imający się każdej pracy, aby zgromadzić środki na ucieczkę z zaciskającej się nieuchronnie pętli, deterministycznie ignorujący etykę wartości na rzecz etyki skuteczności, gotów na wszystko, by tylko się wyrwać, wijąc się, w przenośni i dosłownie, w nieodwracanym klinczu. On to właśnie ze zwykłego przewoźnika, marynarza wbrew woli, staje się, w zwrocie akcji godnym greckiej tragedii, Charonem dla 23 harcerek i własnej żony. Wielkie brawa.
Wszystkie te kreacje, bo Nowy przyzwyczaił widza do wyrównanego poziomu aktorstwa, wciskają w fotel, nie pozwalając długo zapomnieć o dramacie „Małej piętnastki", prowokując do odpowiedzi na wiele istotnych pytań, wynikających z tej kameralnie podanej, lecz przecież przebogatej w treści sztuki, będącej, w wyniku solidnie wykonanej przez wszystkich twórców ciężkiej pracy, przedstawieniem zwartym, dynamicznym i niewątpliwie wybitnym, nie dającym się przy tym łatwo zaklasyfikować, bo nawet jeśli to teatr dokumentalny, to z mocną, metafizyczną nutą...