Smakołyk w przerwie spektaklu

"Szczęśliwy dzień" II Katowicki Karnawał Komedii

Stojąc, oczekiwałam w wielkim skupieniu na przedstawienie. Nagle, przez ciasno stłoczonych widzów, przebiegł pomruk niezadowolenia. Stali bywalcy Korezu niewątpliwie znają uczucie pojawiającej się klaustrofobii, gdy znajdą się w wąskim gardle korytarza prowadzącego na salę. Rzeczone niezadowolenie było uzasadnione. Śmiało depcząc po butach oczekujących i torując sobie drogę łokciami przepychał się delikwent w czerwonej kurtce, wysoko nad głową unoszący cztery płaskie pudła. Umieszczony na wiatrówce napis zaczynający się na "D" zdradzał miejsce jego pracy.

Usilne starania tego pana o przedostanie się do biura miały tragiczny finał dla mojej marynarki, która została wątpliwie przyozdobiona pokaźną kroplą ketchupu. Gdy pospiesznie usuwałam z odzieży resztki pomidorowej breji ogarnęło mnie wielkie wzruszenie na myśl o pięknym geście artystów, którzy w przerwie postanowili poczęstować nas pizzą.

W miarę rozwoju spektaklu moje nadzieje rozwiewały się przez obecność na scenie niezwykle żarłocznego anioła – Michała Anioła. Grany przez Marka Siudyma Anioł Stróż stał się obiektem eksperymentu niebiańskiego zarządu. Otrzymał materialne ciało (nie tylko astralne), by móc lepiej zrozumieć swego ziemskiego podopiecznego – malarza. Ten z kolei zakochał się ze wzajemnością, o czym nie wiedział, w młodszej o trzydzieści kobiecie. Fabuła nieodparcie przypomina którąś z amerykańskich komedii telewizyjnych, popularnych w latach 90. Akcja, kręcąca się wokół jedzenia, nie porwała widzów, choć okrasili oni kilkoma wybuchami tubalnego śmiechu to teatralne spotkanie.
Duetowi Siudym-Grabarczyk wspólna konsumpcja wiodła się całkiem nieźle.

Widoczne było doskonale porozumienie aktorów na scenie. Nawet mimo nieco mrukliwego sposobu podawania tekstu przez Siudyma repliki były doskonale słyszalne. Stworzył on postać bez cech szczególnych, jednoskładnikową, ale dość zabawną, tylko taką “jak zawsze”, kreowaną jakby według starej, dobrej receptury. Bardziej wielosmakowy okazał się Grabarczyk, który wydobył ze swej postaci i kwas ironii, i słodycz uczucia, i gorycz rozczarowania, a także słodko-kwaśną niepewność, które stopniowo dodawał do stworzonego na scenie Ryszarda.

Niestety, gdy pomiędzy dwóch mężczyzn wkroczyła kobieta, z miejsca ujęła walorów aktorskiemu wykonaniu spektaklu. Niepewnie poruszająca się po scenie Joanna Kupińska zagrała Laurę bez asercji i z ogromnym wycofaniem. W teatrze widz oczekuje pewnej ofensywy, wychylenia się w jego stronę dla stworzenia uczucia jedzenia z tego samego talerza, którego aktorka, niestety, nie zbudowała. Z trudnością odnajdywała się wśród rozlicznych elementów scenografii, na którą składały się: stół, fotel, kanapa, lustro, sztalugi, blat jakby kuchenny, drabina itd. Wnętrze pracowni i kostiumy były prawdopodobne, noszące znamiona mimetyzmu, pojawiły się też prawdziwe (sic!) potrawy. Wypełnienie po brzegi sceny nie dawało widzowi szans na współuczestnictwo w uczcie duchowej, jaką jest spektakl; nie pozostawiło miejsca na swobodną grę wyobraźni.

Momentem, w którym audytorium poczuło się dowartościowane była prawie-przerwa, w czasie której poczęstowano obecnych gorącą muzyką (Freak of Nature), z tekstami traktującymi o sprawach uczuciowych. Podanie na talerzu sensów, do których odkrycia odbiorca powinien być sprowokowany zaliczam już do niedoskonałości samego tekstu. Pozostaje tylko pytanie dotyczące autorstwa płótna znajdującego się w tle sceny. Czyżby zainspirowane były dziełami Andy’ego Warhol’a?
Debiut reżysersko-kulinarny Andrzeja Grabarczyka nie był zbyt łatwy do przełknięcia. Zaserwowane przez niego danie teatralne nie przypominało w smaku doskonałej pizzy z restauracji na „D”. Czy dlatego, że na scenie-stole brakło jednej przyprawy, tuzy polskiej sceny, Jana Kobuszewskiego? Tym, którzy po powrocie do domów włączyli telewizor mówię: smacznego!

II Katowicki Karnawał Komedii

Małgorzata Warzycha
Dla Dziennika Teatralnego
17 stycznia 2009

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia