Smażalnia story

"Cokolwiek się zdarzy, kocham cię" - reż. Przemysław Wojcieszek - TR Warszawa - pokaz online

Prawie piętnaście lat od premiery, a wydaje się, że minęła cała epoka. Przypominany właśnie online głośny spektakl Przemysława Wojcieszka "Cokolwiek się zdarzy, kocham cię" przypomina, że w poprzedniej dekadzie wrocławski filmowiec był jednym z najbardziej rozchwytywanych twórców teatralnych. Reżyserowane przez niego sztuki dotykały tu i teraz, były niewolne od uproszczeń i taniej publicystyki, ale w najlepszych momentach stawały się celną, bezkompromisową diagnozą społeczną. Warto zobaczyć to przedstawienie po latach również po to, żeby zobaczyć, jak prezentowaliśmy się dziesięć lat temu, jak bardzo się zmieniliśmy.

Rozzuchwalona intelektualnie młodzież czytała wówczas kompletnie zapomnianą Sarah Kane do której twórczości Wojcieszek wprost się odwołuje, w piwnicach królowały poetyckie slamy i slamerzy, a do głosu dochodziło aktorskie pokolenie które za chwilę miało poszybować na sam szczyt. W "Cokolwiek się zdarzy, kocham cię" oglądamy przecież Romę Gąsiorowską, Agnieszkę Podsiadlik, Eryka Lubosa, Rafała Maćkowiaka czy Tomka Tyndyka - w większości przypadków najciekawsze wyzwania były dopiero przed nimi.

Wojcieszek nie bawił się w subtelności. Lesbijski melodramat rozgrywający się w scenerii smażalni kurczaków z wątkami pacyfistycznymi i antyklerykalnymi narysowany został zbyt grubą kreską, żeby jako tekst dramatyczny mógł przetrwać w pamięci dłużej niż kilka sezonów, obronił się jednak energią zespołu aktorskiego TR i genialnym wyczuciem czasów, w których wszystko wydawało się jeszcze na brudno, rozmazane, bezkształtne. Polska, również w wersji nastoletnio-młodzieżowej, była wciąż w rozkroku, pomiędzy socresentymentem a marzeniem o równaniu do Zachodu. Dzisiaj ta nowa Polska stoi prosto, odziana jest w spodnie rurki, dresy w kwiaty, wystylizowana na drwala, jara blanty i żywi się eko. Żadne tam kurczaki. Cokolwiek się zdarzy, warto zobaczyć jak było. Jak się kochaliśmy.

Powiedzieć komuś: "Cokolwiek się zdarzy, kocham cię" oznacza mniej więcej tyle, co zedrzeć z siebie wszystko to, co dotąd chcieliśmy skrzętnie ukryć. Odkryć to, co kryje się pod zbyt mocnym makijażem, bo już niekoniecznie to, co mieści się pod bluzką, albo w majtkach. Odkryć siebie: naiwnego, szukającego szczęścia, miłości, zrozumienia. I czułości. Może czułości przede wszystkim.

W spektaklu Przemysława Wojcieszka takie wyznanie pojawia się tylko raz. Ma swój ciężar, ma swoje znaczenie. Brzmi jak szlachetna fraza z jakiegoś zapomnianego tekstu Osieckiej (albo jeszcze lepiej, fraza z tekstu Morrisseya) w kontrze do hip-hopowego slangu. Wyznanie odbija się od słów, przecinków i znaków przestankowych, ale i w życiu jego bohaterów. Bo takie wyznanie - nadużywane - traci impet i sens. Rozdrabnia się w paplaninie, trajkotaniu, przeklinaniu. W słowach, przecinkach i znakach przestankowych. Tymczasem na "cokolwiek się zdarzy, kocham cię" trzeba sobie zasłużyć.

Magda i Sugar, bohaterki spektaklu Wojcieszka, chyba się kochają. Ale w tym związku, bardzo silnym związku, mieści się cały arsenał taniego psychologizowania, od którego Wojcieszek nigdy nie stronił. Zbyt taniego. Oto lesbijka, Sugar: wychowywała się oczywiście bez taty, który spłodził dwójkę dzieciaków i ulotnił się w siną dal. Zdaje się, że nad piękne, polskie morze. Mama Sugar generalnie jest zmaltretowana (bo ma córkę lesbę), ale i tolerancyjna (bo w końcu zaakceptowała córkę lesbę), Sugar ma też lekko zwichniętego brata, który dorabia w żołnierce. Mówi, że wyjechał do Iraku, żeby odpokutować winy siostry, ale podejrzewamy, że wyjechał także i po to, żeby, pod płaszczykiem poświęcenia, zażyć przygody. A to Polska właśnie.

Druga bohaterka sztuki, Magda, też jest stereotypowa: uciekła z domu, z Rawicza. Uciekła, bo rodzice, czy też nauczyciele przyłapali ją in flagranti w szatni z jedną głupią lalą. Nie z głupim facetem, niestety. Tatko wygnał zatem Magdę, a mama na znak protestu ciężko zachorowała. Magda nigdy nie wróci już do Rawicza. Opowie ojcu: wyniosę się tam, gdzie jest pełno takich chorych świń jak ja. Na razie podrałowała jednak do Warszawy, wprost do smażalni kurczaków. Teraz ma wyrzuty, bo tatusia jednak bardzo kocha, a za mamą, zdaje się, tęskni.

Dziewczyny z powikłaniami spotykają się w smażalni, zakochują, rozstają, wracają... Jest jeszcze udający seksualnego wojaka, Sławek, cicho podkochujący się w Magdzie. Jest zięć właściciela, Heniek: prymityw jak się patrzy. Ale to tylko dramaturgiczne pionki, a nie pełnokrwiści bohaterowie. Raczej mentalne sztance, albo - żeby nazwać rzecz modnie, acz muzycznie, mentalne skrecze. Wojcieszek w ogóle chce być modny i na czasie. Nurza się modach - tych ciągle jeszcze aktualnych i już pasée (slamming poetycki), przy okazji inteligentnie naśmiewa się z tworzonych w nietwórczym szale wierszyków slamowych (wydepilowałem sobie ręce i nogi / żeby było między nami czysto - skrzeczy Mikołaj). Przemysław Wojcieszek z zadziwiającym szwungiem wychwytuje tęsknoty ulicy i tęsknoty ulicznic: Marylin Monroe i medalik z Matką Boską, śmietnik popkultury i frenezję hormonów.

Sławek dostał się do szkoły aktorskiej, bo marzy mu się kariera Joanny Brodzik i rwanie lasek 24 godziny na dobę. Magda przechwala się Heńkowi, że mieszka z Murzynem całym czarnym, z wielką pytą. Sugar wie dobrze, że w Warszawie, po godzinach, do wychlania jest zawsze morze wódy, a aktorów, jak twierdzi, nienawidzi jeszcze bardziej niż zdechłych kurczaków. Eks-zapaśnik, u którego można ową wódę wychlać zakończył karierę i postanowił spróbować czegoś nowego, bo nagrywa teraz płytę z piosenką aktorską i chce się wkręcić do miejscowej bohemy. Na razie wkręca się koreczkami z kawiorem, które wyżerają na imprezach chuje. Heniek widział więcej lesbijskich pornoli niż Quentin Tarantino normalnych filmów, a warszawscy poeci, slamerzy nie tylko białym wierszem żyją: jeden z nich pracuje na budowie, drugi jest barmanem.

Posttransformacyjna Warszawa w spektaklu przypomina bajzel na kółkach, śmierdzący przypalonymi kurczakami, zapiekanką z keczupem, imprezami na których wszyscy się obgadują, albo mają chcicę na obściskiwanie się w kiblu. Tylko miłość dwóch dziewczyn, jakkolwiek infantylnie by to nie zabrzmiało, modna nie jest.

Bardzo ważne są sceny rozmów Magdy z ojcem. Przemysław Wojcieszek celnie, bo bez histerycznej otoczki, pokazuje stopniową akceptację
rodziców na - planowany, bądź nie - coming out dzieci. Ojciec Magdy, który niedawno wyrzucił ją z domu, przyjeżdżając do Warszawy, chce odzyskać córkę, bo ją kocha. "Cokolwiek się zdarzyło, kocham cię". Wyrzuciłeś mnie z domu - mówi Magda. - Zrobiłem straszny błąd. Przepraszam.

Udało się wreszcie reżyserowi celnie zarejestrować Hłaskowski "pierwszy krok w chmurach", który spotyka się z traumą "ósmego - nieprawomocnego - dnia tygodnia". Sugar sypia trochę z chłopakami, trochę z dziewczynami. Z facetami to czysta fizjologia, z dziewczynami chyba coś więcej. Uczucie? Nie kocham cię - mówi do slamera, Mikołaja. Ja też cię nie kocham - słyszy w odpowiedzi. Kiedy mówię, że jesteś dla mnie nikim, to znaczy nic. Nicość. Zero. Nie ma już nic. Nie ma się za co chwycić. Uzależnienie od seksu kontra uzależnienie od miłości. Brak pierwszej sfery można jakoś przeżyć, bez drugiej się wysycha, umiera.

Miłowania głodni jak wilcy, nauczymy się od pierwszego dnia, słów którymi mówią tubylcy, szabadabada, szabadabada - śpiewała, swego czasu, moja ulubiona Alicja Majewska... Ale Wojcieszek od Alicji Majewskiej woli Poświatowską. Bardzo go za tę admirację Poświatowskiej
lubię. W jego autorskim filmie "Głośniej od bomb" stężała umysłowo Jagoda, szukając soldów w hipermarkecie, w koszu z przecenionymi książkami wygrzebywała tomik Poświatowskiej. Pierwszy wiersz, drugi, kolejne. Nie mogła przestać. Przez jakiś czas Jagoda nie szukała już
wyprzedaży w hiperkamarketach, bo odnalazła siebie: odmienioną w poezji. Naiwne? Górnolotne? Być może, ale prawdziwe. Sam w średniej szkole zaczytywałem się w wierszach Poświatowskiej. Dzięki jej poezji mój świat był trochę inny, i ja byłem inny. Sugar mówi: kiedy czytam Poświatowską, myślę - Boże, po cholerę się starać. I tak nigdy nie będę taka dobra, choćby nie wiem co. Kiedy czytałem Poświatowską pomyślałem mniej więcej to samo. Odtąd nie napisałem już ani jednego wiersza. I nie napiszę.

I chyba właśnie na tym polega siła nigdy do końca niespełnionych dramatów, spektakli i filmów Przemysława Wojcieszka, na zaskakującym godzeniu Poświatowskiej i Krzysztofa Krawczyka, miłości homo i heteroseksualnej, zdań wysokich, które pojawiają się nieproszone i grafomańskiej nowomowy, która nikogo nie prosi o pozwolenie i wykwita na salonach, w autobusach i knajpach. Warto przetrwać - i przetrawić wszystkie uproszczenia i w pośpiechu, bez namysłu pisane sceny i dialogi, w których przemiana wewnętrzna bohatera dokonuje się za pomocą czarodziejskiej różdżki, a nie pod wpływem konsekwentnej, precyzyjnej roboty dramaturgicznej, warto to wszystko przetrwać, żeby złapać w locie kilka pięknych Wojcieszkowych momentów. Żeby usłyszeć od niego: Cokolwiek się zdarzy, kocham cię.

Łukasz Maciejewski
AICT
5 czerwca 2020
Teatry
TR Warszawa

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia