Śmiech Demostenesa

"Miarka za miarkę" - reż. Oskaras Koršunovas - Teatr Dramatyczny m.st. Warszawy

Dokąd jadą Litwini? - można by sparafrazować słynną frazę z Mickiewicza. I zaraz podać odpowiedź: do Polski. W marcu odbyła się premiera "Dziadów" w reżyserii Eimuntasa Nekrosiusa, reżysera głośnych "Fausta" czy "Boskiej Komedii", na stałe związanego ze sceną w Wilnie. Oskaras Korsunovas należy do nieco młodszego pokolenia artystów teatru (można go umieścić mniej więcej obok Warlikowskiego i Jarzyny).

Jest twórcą słynnego OKT, w ramach którego wystawił m.in. "Sen nocy letniej" czy "Shopping and Fucking". Litwin pojawiał się nad Wisłą z gościnnymi występami, angażował się na przykład na lubelskich Konfrontacjach Teatralnych. Starsi widzowie mogą zaś pamiętać jego produkcje w stołecznym Studio: "Elżbietę Bam" i "Sanatorium pod Klepsydrą". Sam reżyser twierdzi, że wszystkim rządzi przypadek, a jego zadaniem jest poszukiwanie swoistych pęknięć, szczelin w teatralnej materii.

Korsunovas powraca teraz do Szekspira. W 2011 roku zrealizował znakomitą "Mirandę" na podstawie "Burzy". Kontekst dla spektaklu stanowiła historyczna sytuacja Litwy, świeżo odrodzonej po rozpadzie Związku Sowieckiego. Psychodeliczna relacja ojca i córki stanowiła pretekst do przyjrzenia się mentalności społeczeństwa stającego przed koniecznością określenia się na nowo. "Miarka za miarkę" stanowi zupełnie inny materiał teatralny. Powszechnie jest ona postrzegana jako gładka komedyjka z morałem, dlatego większość jej adaptacji okazuje się dość pretensjonalna i po prostu "ładna".

Tymczasem - jak wskazywał Peter Brook - w tym niepozornym dziele mamy przecież do czynienia z brudnym, odrażającym światem średniowiecznego Wiednia: pełnym wyrachowanych polityków, alfonsów i ich burdeli, małych ludzi zmieniających poglądy stosownie do swoich interesów. W uniwersum "Miarki..." przeplatają się ze sobą seks i śmierć, Prymityw i Świętość. Nieprzypadkowo wskazuje się także na biblijne konotacje dramatu, porównując jego fabułę z przypowieściami o dwóch dłużnikach i synu niecnotliwym. Nawet jeśli niektórzy szekspirolodzy utrzymują, że do napisania sztuki wtrącił swoje trzy grosze Thomas Middleton, to "Miarka" pozostaje jednym z najbardziej misternie skonstruowanych utworów spod szyldu stratfordczyka.

Twórcy z Teatru Dramatycznego osadzają utwór Szekspira w konwencji tragikomedii politycznej. Warszawska inscenizacja "Miarki" łączy bowiem tonacje serio i buffo, będąc wyraźnie osadzona w konkretnej rzeczywistości społecznej. Scenografia Gintarasa Makareviciusa przedstawia trybunę sejmową z miejscami dla marszałka, zabierających głos, stenotypistów. Po bokach umieszczono ławki, w których zasiądą w finałowych scenach zwolennicy dwóch przeciwnych stronnictw politycznych. Z tyłu rozciąga się duża prześwitująca ściana z umieszczonymi w niej drzwiami (nad jednymi wisi krzyż). Dekoracje są monumentalne i niejako od razu ustawiają interpretację przedstawienia. Maszyneria Makareviciusa jest przede wszystkim funkcjonalna, pełna ukrytych przejść dla aktorów. Pozwala na prowadzenie symultanicznych scenek (jak wtedy, gdy prócz głównej akcji obserwujemy także wdzięczącego się stenotypistę) i dynamicznego ruchu scenicznego - grający krążą od jednej trybuny do drugiej, przechodzą przez kolejne drzwiczki, co nadaje "Miarce" odpowiednie tempo.

Struktura utworu Anglika zostaje zachowana, podobnie jak jego podstawowe wątki. Książę (Sławomir Grzymkowski) oddaje swoją władzę w ręce Angela (Przemysław Stippa), by ten przeprowadził państwo przez czas trudnych, ale koniecznych reform. Wkrótce odbywa się proces Klaudia (Mateusz Weber), skazanego na śmierć w wyniku bezprawnego zapłodnienia młodej dziewczyny. Pomóc chłopakowi chce jego siostra Izabela (Martyna Kowalik), na to nakładają się kolejne motywy: stręczycielstwa, innych procesów, zdrady Angela sprzed kilku lat. Pisarski dzbanek, którym jest "Miarka", zostaje wypełniony inną interpretacyjną treścią niż dotychczas: Korsunovas wraz z aktorami wchodzi w dyskusję z ustalonymi kanonami adaptacji dramatu Szekspira.

Na pierwszy plan wysuwa się postać Angela. Stippa kreuje postać szczerze wierzącą w swoją polityczną misję przywrócenia moralnego i społecznego porządku, choć jednocześnie wątpiącą w swoje indywidualne możliwości. W momencie spotkania z Izabelą odzywają się w nim także demony seksualnego popędu, co aktor wygrywa w swoistym akcie zezwierzęcenia. Ekwiwalentem rozterek Angela są jego słowa: "Dobra chcąc, zło czynię", będące przecież znaczącym odwróceniem słynnej frazy Mefistofelesa. Ciekawie przedstawiono sylwetki kobiece. Izabela chce być wierna swoim zakonnym przysięgom, ale szybko uczy się sztuki manipulacji. Zrzuca mniszy strój na rzecz obcisłego płaszcza; gdy przekonuje Angela do swoich racji, sceniczni partnerzy Kowalik wygrywają swoisty rytm bębnów wojennych. Uosobieniem niewinności nie jest także porzucona ongiś Marianna (Anna Szymańczyk). Skrzywdzona dziewczyna kryje pod ubraniami seksowną bieliznę i zachowuje się wyjątkowo odważnie jak na "ofiarę". Właściwie każda aktorska rola stanowi tutaj osobną kreację. Pełen obłudy alfons Pompej (Janusz R. Nowicki) przekonuje, że nic złego w jego przybytku przecież się nie dzieje. Znerwicowany Łokieć (Łukasz Wójcik) wymachuje krzyżem i odwołuje się do rozmaitych haseł religijnych. Można tak dalej pisać o pijaku Barnardynie (Marcin Sztabiński), awanturniczce Pani Przewalskiej (Agnieszka Warchulska) i innych.

Ale nie wyłącznie aktorstwem ta "Miarka..." stoi. Korsunovas wykreował bowiem świat, w którym za sprawami społeczno-politycznymi zdaje się stać jakaś szatańska siła. Spektakl otwiera scena makabrycznego snu Księcia. Grzymkowski wystukuje laską marszałkowską rytm. Na ten znak spod ław sejmowych zaczynają wychodzić postacie przypominające i poruszające się jak demony. Swoistą mistrzynią ceremonii jest kobieta grana przez Agnieszkę Warchulską, odziana w gorset i pończochy, która wije się w ekstazie na trybunie marszałka. Jeśli porównać ten występ aktorki z jej późniejszą odgrywaną postacią (która jest burdelmamą), to czy Korsunovas nie podsuwa nam wizji polityki jako burdelu, w której dominują przede wszystkim egoistyczne popędy, a nie żadne idee? Taki obraz przypomina jako żywo podobne porównanie obecne w "Balkonie" Jeana Geneta. A że wszystko jest diabłem podszyte, zdaje się potwierdzać znakomita kreacja Lucia w wykonaniu Krzysztofa Szczepaniaka. Mężczyzna podszeptuje Izabeli, co ta ma mówić Angelowi; jątrzy polityczne spory, by zmieniać strony stosownie do sytuacji - jak w finałowej scenie sejmowej awantury. Przypomina przy tym wszystkim złośliwego chochlika, w czym pomaga elastyczna fizyczność młodego aktora. Perełka.

Korsunovas idzie tym tropem i tworzy sceny będące pewną formą karnawalizacji gestów władzy. W jednej z sekwencji pomagający katowi Pompej trzyma swoją własną "laskę marszałkowską", która jest po prostu zwykłą miotłą. Sam oprawca Skórwieszadło (Zbigniew Dziduch) zasiada w pewnym momencie na fotelu marszałka. Ot, przewrotny obraz, gdy wykonawca zawodu wyklętego w średniowieczu dostaje się nagle na sam szczyt społecznej i politycznej drabiny. Takie mieszanie porządków wzmacnia wymowę widowiska Korsunovasa i pokazuje, jak przemyślnie skonstruowany jest to spektakl. Bo solidność reżyserskiego fachu Litwina naprawdę zasługuje na uznanie. Podobnie jak praca jego oświetleniowca Eugenijusa Sabaliauskasa - podświetlanie drzwi i całego scenicznego tła czy kadrowanie scen przez zmiany reflektorów sprawnie współtworzą zamysł samego reżysera. Wreszcie osobne brawa należą się tłumaczeniu Piotra Kamińskiego (z "kurewską kaplicą" na czele).

Pewne wątpliwości budzą może tylko niektóre niepotrzebne szarże aktorów (po co te ruchy frykcyjne albo pocałunek Klaudia i Izabeli?). Miały one zapewne wzmocnić groteskowość ukazanego świata, ale Korsunovas dał wystarczająco dużo bodźców. Efektownym, ale pustym znakiem jest także finałowe pojawienie się antyterrorystów (zabieg totalnie w teatrze oklepany), czy sceny końcowej orgii oraz wymuszonego tańca. Zamknięcie przedstawienia miało być zapewne jak najmocniejsze, wydało się jednak trochę przeładowane rozmaitymi pomysłami. Z kolei wizja świata polityki wyłącznie jako śmietnika, w którym każdy jest unurzany po uszy i zmuszony do manipulacji innymi, może razić swoim nadmiernym pesymizmem. Ale zapewne o to chodziło.

Starożytni greccy mówcy mogliby tylko zapłakać nad takim światem. Kto wie, czy najcelniejszą szpilą wbitą przez Korsunovasa nie jest sylwetka Księcia - dobra rola Grzymkowskiego pokazuje bowiem sprytnego socjotechnika, który zrzuca z siebie odpowiedzialność, by dopiero na koniec pokazać się w roli wybawiciela. To on, a nie strażnicy moralności, okazuje się największym zagrożeniem. I proszę mi wierzyć, nie jest to powrót prowadzący do happy endu - ani dla scenicznego państwa, ani dla Izabeli, zmuszonej do małżeństwa i świadomej bycia oszukaną. Demostenes może tylko śmiać się ze swojej naiwności.

Szymon Spichalski
Teatr dla Was
8 kwietnia 2016

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia