Śmiech... i nie tylko
"Klimakterium... i już" – reż. Cezary Domagała – Teatr Capitol w Warszawie„Klimakterium... i już" to spektakl cieszący się od lat zasłużoną sławą komedii, która rozkłada widza na łopatki od trzeciego dzwonka i nie pozwala mu się podnieść aż do opuszczenia kurtyny. Ogłuszający śmiech toczący się po sali jest tak szczery i serdeczny, że nie sposób nie dołączyć się do zabawy, a postaci po prostu nie można nie lubić.
Za reżyserię odpowiada odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi oraz Brązowym Medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis" Cezary Domagała, który doskonale wykorzystał scenariusz Elżbiety Jodłowskiej. Ta z kolei od pierwszej sceny kreacją Pameli dała mi do zrozumienia, że warto było wybrać się tego dnia do Teatru Capitol.
Sztuka opowiada historię czterech dawnych przyjaciółek, które spotykają się, aby świętować urodziny jednej z nich. Przyjęcie jest jednak tylko pretekstem dla całej serii anegdot i dowcipów z tytułowego klimakterium i chyba nikt nie oczekiwał, że będzie inaczej. Zamiast struktury przyczynowo-skutkowej, prowadzącej od tajemnicy do finału, widzę tu bardziej lodowisko. Bohaterki wchodzą na lód, jeżdżą w koło tematu przewodniego jakim jest wiek i ich zmagania z niepowstrzymaną menopauzą. Dokonują kilku zmian kierunku w rytm muzyki, a następnie schodzą do szatni przy akompaniamencie zasłużonych owacji. Jest oczywiście pewien motyw zawiązujący akcję, którego rozwiązanie służy jako zwieńczenie opowieści, aby podkreślić istotny przekaz – jest on jednak tak na marginesie, że trudno powiedzieć, aby widz w zniecierpliwieniu czekał na rozstrzygnięcie. Niestety, taka konstrukcja prowadzi do lekkiego znużenia pod sam koniec. Trudno jest bowiem zorientować się, w którym miejscu przedstawienia się jest, a finał przychodzi dość nagle i bez podbudowania.
Nie tajemnica jest jednak siłą „Klimakterium", a humor, który przybrał postać czterech aktorek. Choć cała obsada wykonuje dobrą pracę (w szczególności Dorota Piasecka, doskonale dobrana do roli żony-matki swego mężczyzny), to serca widowni kradnie bez wątpienia wspomniana już Elżbieta Jodłowska, która pojedynczym słowem lub gestem rozbraja bez litości. To właśnie ona i sposób w jaki kreuje postać zapada w pamięć. Ma w sobie prawdziwą lekkość, robi z widzami co chce, a chce ich zwyczajnie rozbawić, przybliżając przy tym z jakimi problemami kobiety muszą sobie radzić. A każda z pań ma nieco inne.
Krycha (Małgorzata Gadecka) nie potrafi pogodzić się z upływającym czasem i stanowczo odmawia poddawania mu się bez walki. Jest zdecydowanie najbardziej szaloną postacią na scenie. Zosia (Dorota Piasecka) zmaga się z uczepionym jej piersi mężem, dla którego stała się matką, a przestała być żoną. Malina (Ewa Cichocka) przeżywa niejaki „kryzys wieku średniego" utrzymując romantyczne relacje pozamałżeńskie, jednocześnie narzekając, że jej mąż najprawdopodobniej... zachowuje się tak samo. Wspominana już Pamela z kolei to przykład najbardziej przyziemny – dolegliwości urologiczne, zaniki pamięci czy trudności w odnalezieniu się w społeczeństwie technologicznym. I to właśnie jest drugi filar „Klimakterium".
Problemy, które podane w zabawny sposób bawią właśnie swoją autentycznością. Nie są wzięte z powietrza, a rzeczywiście wielu mogło ich doświadczyć. Na dodatek lekka forma zaprasza do refleksji i oswaja szczególnie te najbardziej wstydliwe przypadłości – jak choćby te zdrowotne, o których po prostu warto rozmawiać i się nimi dzielić z zaufanymi osobami.
Nieodłącznym elementem spektaklu jest również pełna różnego rodzaju strojów scena (Tatiana Kwiatkowska, scenografia i kostiumy). Zabieg ten pozwala na liczne przebieranki, towarzyszące wstawkom muzycznym, za które odpowiadają Janusz Bogacki (kierownictwo muzyczne i aranżacje) oraz Tomasz Tworkowski (choreografia) – elementy te, choć dowcipne, to jednak wybijają z rytmu przedstawianych historii. Aż chce się bowiem skupić na dialogach, które skrzą się od ciętych wymian zdań. Moim zdaniem wspomniane wstawki nie są potrzebne. Nie przepadam jednak generalnie za piosenką aktorską, stąd jej zwolennicy mogą powyższą uwagę puścić mimo uszu. Obserwując widownię odniosłem wszak wrażenie, że prawdopodobnie byłem jedynym, który te momenty uważa za najsłabszą część przedstawienia.
Mimo to całość absolutnie mnie urzekła, a na zakończenie ochoczo podniosłem się z fotela, aby oklaskiwać utalentowane panie. Nie mogę jednak się zgodzić z opisem promującym sztukę, który to stwierdza, że spektakl staje się „babskim spotkaniem". Automatycznie sugeruje w ten sposób, że panowie u boku partnerek będą na wydarzeniu pełnić funkcję jedynie dekoracyjną i arbitra, który mierzy czas do końca spotkania, zerkającego ze zniecierpliwieniem na zegarek. Choć bez wątpienia kobietom łatwiej utożsamić się z problemami bohaterek z uwagi na to, że mierzą/mierzyły/będą się z nimi mierzyć w przyszłości, to oni też znajdą tu wiele dla siebie. Może nie będą mogli powiedzieć „też tak mam", ale dlaczego nie „moja żona też tak ma"?
Dawno nie doświadczyłem tyle śmiechu i beztroski – a z menopauzą z racji płci, wieku i stanu cywilnego mam niewiele wspólnego. Nie zabrakło też refleksji. To był wyjątkowo udanie spędzony wieczór.