Śmierć w pałacu

"Trubadur" - reż. Andrejs Žagars - Opera Wrocławska

Jak każdy nowy dyrektor wprowadzony do teatru operowego tuż przed rozpoczęciem sezonu - co w Polsce wciąż jest praktyką powszechną - tak i Marcin Nałęcz-Niesiołowski we Wrocławiu musiał pozyskać sprawdzoną inscenizację i szybko zaprosić na pierwszą premierę. Dokonał jednak lepszego wyboru niż znajdujący się podobnej sytuacji Warcisław Kunc, nowy dyrektor Opery Bałtyckiej.

"Trubadur" to inscenizacja, którą wrocławska publiczność otrzymała dzięki współpracy z Łotewską Operą Narodową w Rydze, ta zaś należy do najciekawszych scen operowych w naszej części Europy. Twórca spektaklu - Andrejs Zagars - to artysta z dużym dorobkiem: aktor filmowy, reżyser teatralny i operowy oczywiście. Doświadczenie zdobyte na scenach dramatycznych sprawia, że mniej stara się olśnić widza efektownymi pomysłami inscenizacyjnymi, a bardziej troszczy się o precyzyjne nakreślenie sytuacji scenicznej, co pozwala mu budować pogłębione relacje między bohaterami. "Trubadura" realizował już kilkakrotnie, między innymi w Klagenfurcie i Zagrzebiu, ale choć za każdym razem powstawało nieco inne przedstawienie, zasadnicza koncepcja łotewskiego reżysera pozostawała ta sama.

Dzieło Verdiego odarł on z romantycznego wdzięku i hiszpańskiego średniowiecznego kolorytu. Manrico nie jest szlachetnym buntownikiem, a hrabia Luna przedstawicielem potężnego rodu. Nie ma ponurego zamku, malowniczych gór czy klasztoru. Scenografia autorstwa Reinisa Dzudzilo zgodnie z obowiązującą obecnie modą zamyka przestrzeń sceny trzema potężnymi ścianami. Powstałe w ten sposób pomieszczenie może być zarówno wojskowym szpitalem, jak i zrujnowanym domostwem, w którym znajdą schronienie Gyganie-uchodźcy, a bohaterowie konfliktu zamknięci w tym wnętrzu nie mogą od siebie uciec. Tragiczny finał staje się więc nieuchronny. Wojna według Andrejsa Żagarsa zastawia zasadzkę na na człowieka i dla spektaklu ta myśl ma większe znaczenie niż dokonane przez niego przesunięcie zdarzeń w czasie. Akcję "Trubadura" przeniósł on bowiem do początku XX wieku, czasu I wojny światowej, ale i licznych konfliktów lokalnych, w których często zdarzało się, że bracia znajdowali się po dwóch stronach linii frontu.

Andrejs Zagars wrzuca widza od razu w sam środek zdarzeń. Sugestywna scena pierwsza - najlepsza w całym przedstawieniu - rozgrywa się w wojskowym lazarecie. Poranieni i okaleczeni żołnierze hrabiego Luny wysłuchują mrocznej opowieści o tajemnicy rodu, a atmosferę grozy pogłębia snujący się w tle obłąkany żołnierz w podartych bandażach. Po tak mocnym początku trudno jednak utrzymać napięcie na tym samym poziomie. Kolejny obraz z arią Leonory Tacea la notte i tercet Di geloso amor sprezzato nie rozgrywają się w ogrodach zamkowych, lecz w szpitalu, bowiem Leonora jest pielęgniarką-wolontariuszką. Ta scena pasuje do konwencji, podobnie zresztą jak następujący po niej słynny chór Cyganów, którzy w tym spektaklu bardziej kojarzą się z wojennymi uchodźcami, a radosny dźwięk cygańskich kowadeł rozlega się jedynie w orkiestrowym kanale. Na tle tego umęczonego tłumu i matek kładących dzieci spać na podłodze komnaty tajemniczą postacią jest Azucena w długim wojskowym szynelu, kobieta z pogranicza dwóch światów - błąkająca się gdzieś między uchodźcami a żołnierzami. Została jednak słabo umotywowana psychologicznie w akcji, jeśli nie ma być Cyganką, która chce dokonać zemsty za wydarzenia sprzed lat.

Znacznie słabsza jest scena klasztorna, zresztą zawsze było to kruche ogniwo w strukturze "Trubadura", broniące się przede wszystkim muzyką: arią Luny i pięknym, typowym dla Verdiego finałowym concertato. Efektownie reżysersko został natomiast rozegrany moment schwytania Azuceny i przyprowadzenia jej do żołnierskiej stołówki. Kolejne zdarzenia zostały natomiast ujęte w sposób bardzo konwencjonalny, z dość zaskakującym pomysłem na ostatni akt, w którym Andrejs Zagars przenosi bohaterów do prawdziwego pałacu, gdzie żołnierze Luny rzucają Azucenę i Manrica po prostu na podłogę. Inscenizacyjny minimalizm reżysera nakazywał mu zredukować wszystkie rekwizyty, co oczywiście sprawiło, że większego znaczenia nabrała gra aktorska śpiewaków, zresztą bardzo starannie poprowadzonych. Niemniej wymaga to również interpretacji wokalnej na wysokim poziomie.

Jeśli finał wypadł naprawdę przejmująco, to dzięki Stanisławowi Kuflyukowi, który jako Luna, zabiwszy Manrica strzałem z pistoletu i dowiedziawszy się, że uśmiercił własnego brata, ostatnią kwestie E vivo ancor! zaśpiewał z prawdziwym tragizmem bez złowieszczego triumfalizmu, na jaki decydują się inni śpiewacy (i reżyserzy). Kuflyuk to baryton o verdiowskiej barwie, ale z tendencją do samozachwytu nad siłą i blaskiem swego głosu. Wiele jego ról bywa zatem mało wycieniowanych (choćby niedawny markiz Posa w bydgoskim Don Carlosie), w przypadku hrabiego Luny takie kreślenie postaci wyłącznie grubą kreską ma uzasadnienie. Ciekawą Azuceną okazała się Jadwiga Postrożna, która ze zbytnią ostrożnością podeszła do arii Stride la vampa, ale potem jej interpretacja nabrała dramatyzmu. Wrocławska śpiewaczka udowodniła, że tę partię mogą śpiewać nie tylko ciemne mezzosoprany. Odwołała się do tradycji włoskiej, gdzie artystki o głosach jaśniejszych, jak choćby Fiorenza Cossotto, były świetnym Azucenami. Dramatyzm tej postaci powinno się budować nie tyle barwą głosu, ile przede wszystkim wydobyciem niuansów wokalno-tekstowych, i to Jadwiga Postrożna potrafiła zrobić. Leonorą była Amerykanko-Włoszka Joanna Parisi dysponująca mocnym, ale zbyt ostrym sopranem i mająca kłopoty z licznymi koloraturowymi ozdobnikami. Nieco wyrazistości zabrakło też słoweńskiemu basowi Peterowi Martinćiciowi w roli Ferranda.

Premiera okazała się zresztą pechowa, bo zabrakło Manrica. Doświadczony litewski tenor Kristian Benedikt dostał poważnej infekcji tuż przed spektaklem i z trudem dotrwał do końca II aktu. Wezwany w trybie nagłym Igor Stroin dokończył przedstawienie, ale w tej podbramkowej sytuacji był tylko w stanie wyśpiewać to, co jego partii przypisał kompozytor. Mniej kłopotów z Verdim miał natomiast Marcin Nałęcz-Niesiołowski i orkiestra Opery Wrocławskiej. Wprawdzie w początkowej arii Ferranda AWerta! AWerta! akompaniament biegł nieco zbyt gładko, bez niezbędnego dla klimatu nerwu, potem jednak Giuspepe Verdi odzyskał temperament.

Jacek Marczyński
Ruch Muzyczny
2 lutego 2017
Portrety
Andrejs Žagars

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...