Śmieszny i straszny upadek anioła

"Ludzie i anioły" - reż.: Grzegorz Chrapkiewicz - Teatr Bogusławskiego w Klaliszu

Lubimy sprawnie opowiedziane historie, w których możemy dostrzec samych siebie. Jeśli do tego możemy się nad nimi uśmiechnąć i przez chwilę zadumać, to już jest coś. Taką właśnie historią są "Ludzie i anioły" Wiktora Szenderowicza w reżyserii Grzegorza Chrapkiewicza, rzecz równie sprawnie zagrana, jak i napisana.

Autor to współczesny rosyjski pisarz i satyryk. Nie należy wyciągać z tego zbyt daleko idących wniosków, jako że akcja "Ludzi i aniołów" nie musi rozgrywać się akurat w Rosji, ani odnosić tylko do wąsko pojmowanej współczesności. Uogólnienia są tu na tyle pojemne, że pomieszczą zarówno wiek XIX, jak i XX czy XXI, zarówno Rosję, jak i Europę czy Amerykę.

Oto w drzwiach pewnego mieszkania staje człowiek, który obwieszcza gospodarzowi zbliżającą się śmierć. Już samo to może skłaniać do rachunku sumienia i rozliczenia się z życiem, a gdy jeszcze okazuje się, że przybysz jest posłańcem i ma przygotować gospodarza na to, co nieuchronne, sprawa staje się naprawdę poważna.

Ale nie wszystko układa się według schematu moralitetu, o którym widz sądzi, że już go zna. Tonacja także nie jest do końca poważna, a domniemany wysłannik niebios - bezcielesny czy nieskazitelny. Wprawdzie dowiadujemy się, że jest aniołem, ale jego wygląd i zachowanie jakoś słabo z rym korespondują. Ten rozdźwięk staje się bardziej zrozumiały, gdy oświadcza, że jest aniołem upadłym i wygnanym z nieba na ziemię. Ale o upadłych aniołach także mamy wyrobione zdanie i do tego schematu nasz anioł także nie pasuje. Jest aż zanadto cielesny. Stara się zachowywać raczej jak służbista, urzędnik, funkcjonariusz niż jak demon zagłady czy skruszony syn marnotrawny, który swoim postępowaniem chciałby sobie zasłużyć na powrót do łask Najwyższego. Nie dziwi nas więc, gdy w końcu staje się jasne, że aniołem nasz bohater może i kiedyś był, ale całkiem się uczłowieczył, popadł w materię, w ziemskie słabości, krętactwa i niechlubne nawyki, jak choćby upodobanie do alkoholu. Powodem jego wygnania z nieba była podobno jego chęć poprawiania dzieła Pana Boga, a więc grzech pychy. Skąd my to znamy? Inaczej jednak niż w przypadku aniołów biblijnych i ich buntu, nasz anioł ani słowem nie wspomina o Księciu Ciemności. Zdaje się, że jest mu on dość obojętny, a w każdym razie nieobecny. Za to z całą pewnością obecny jest człowiek, chwiejność jego postaw, postanowień i kruchość egzystencji. W to akurat nie mamy powodów wątpić.

Autor "Ludzi i aniołów" nie chce, aby jego utwór interpretowany był w kategoriach religioznawczych, aby dopatrywano się w nim jakiegoś religijnego przesłania czy drugiego dna. - Jestem osobą świecką i nigdy nie stawiałbym przed sobą zadania zgłębiania tajemnic wiary. Człowiek, który spluwa przez ramię, nie musi wierzyć w diabła, bo robi to siłą inercji. Jednak każdy z nas ma jakieś wyobrażenie o dobru i złu, dlatego anioł i diabeł są pewną metaforą - mówił w ub. tygodniu w Kaliszu Wiktor Szenderowicz. Wierzę mu, choć samo tylko werbalne przywołanie nieba i piekła, aniołów i diabłów, a tym bardziej Pana Boga, stwarza w nas pokusę łatwych odczytań - właśnie w kategoriach religijnych. Jednak nie warto dawać się temu zwieść. Pod pewnymi względami jest to przypadek podobny do "Mistrza i Małgorzaty" Michała Bułhakowa. Przecież nie o wiarę i nie o religię chodzi tam, gdzie jest ironiczny dystans, parodia i gra konwencjami. Całkiem serio jest tylko śmierć, której panicznie boi się Iwan Paszkin. Choć i ją można próbować oszukać, a przynajmniej opóźnić i uczynić mniej straszną. To właśnie próbuje robić Paszkin, a jego targowanie się z tym, co nieuchronne, jest właśnie na wskroś ludzkie i po ludzku śmieszne. W wielu momentach tego spektaklu widz powinien szczerze się ubawić, ale i pokiwać głową nad Paszkinem, aniołem i nad samym sobą. Najnowsze przedsięwzięcie kaliskiego teatru nie jest może dziełem szczególnie głębokim, nie obala żadnych mitów, ani nie epatuje nowatorstwem, ale jest to jedno z tych przedstawień, które mogą liczyć na pozytywny odbiór i szeroką publiczność.

Zasługa reżysera polega na tym, że nie przekombinował: dupa to dupa, a koń jaki jest - każdy widzi. Lech Wierzbowski jako Paszkin świetnie zagrał safandułę. To postać, która wzbudza sympatię. Gdy w końcu okazuje się, że Paszkin nie jest aż takim nieudacznikiem, jakim się początkowo wydawał, zyskuje na tym jeszcze bardziej, a wraz z nim Lech Wierzbowski. Ale i Jacek Jackowicz jako anioł, czy - jak chce autor - "Niejaki Stroncyłow" jest na swój sposób sympatyczny. To rola bardziej niejednoznaczna i pod pewnymi względami trudniejsza. Anioł musi najpierw nie stracić w oczach widza jako ktoś, kto nie podołał swojej kondycji i przeznaczeniu, potem zachować pozytywny odbiór swojej osoby w miarę mnożących się krętactw, uchybień i słabości, a w końcu wyjść z tego wszystkiego obronną ręką już niejako anioł, lecz jako człowiek. "Ludzie i anioły" to właściwie duet. Pozostałe postaci są tu tylko tłem, choć na chwilę uwagi zasługuje jeszcze Krystyna Horodyńska w roli anioła-Likwidatora, też zresztą ułomnego, bo nie grzeszącego precyzją ani posłuszeństwem. Autorzy scenografii i muzyki zachowali się tak, jak Grzegorz Chrapkiewicz lub lekarz, czyli w myśl zasady - przede wszystkim nie szkodzić (czyli nie przeszkadzać). I chwała im za to. Drodzy widzowie, zostawcie już w spokoju te "Szalone nożyczki" i idźcie na coś choć odrobinę głębszego, a też zabawnego. Nazywa się to "Ludzie i anioły" i trwa półtorej godziny z przerwą.

Robert Kordes
Zycie Kalisza
4 kwietnia 2009

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia