Smoki, Gepetto i inni

21. Międzynarodowy Festiwal Teatrów Lalek "Spotkania" w Toruniu

W jaki sposób zachwycić zarówno dzieci, jak i dorosłych, doskonale wie Teatr Animacji z Poznania. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że widzowie uwierzą w smoki.

Nowa sztuka Maliny Prześlugi to niezwykle sympatyczna historia. Człowiek Karol i jego Świnia wyruszają do świata smoków w celu zgładzenia jednego z nich. Natomiast w smoczym świecie Tata Smok opowiada swemu małemu synkowi Roarowi o krwiożerczych ludziach porywających biedne smoczyce. To człowiek jest największym wrogiem smoka i tylko dzięki legendarnej, dzielnej Drak Ewce (analogicznej do naszego "ludzkiego" Dratewki) smoki mogą czuć się spokojne. Równoległe światy żyją całkowicie normalnie i jakże podobnie - w każdym z nich jest szkoła, praca, a nawet prezydent i piękny Biały Dom.

Mieszkańcy obu światów nie wierzą w istnienie tego drugiego, dlatego nagłe spotkanie staje się dość szokujące. Wielość różnic fizycznych częściowo przeraża bohaterów, lecz także fascynuje. Sporym zaskoczeniem dla Roara jest odkrycie, że człowiek nie zionie ogniem! Autorzy spektaklu uczą nas otwartości na drugiego człowieka, ale i tolerancji. 'Inny' nie oznacza 'gorszego' czy 'złego', ale kogoś tak samo ważnego jak każdy człowiek.

Przedstawienie wyreżyserowane przez Mariana Peckę to wspaniała lekcja dla najmłodszych. Zresztą dorośli też otrzymali reprymendę - dzieci wysyłają nam jasny komunikat: "słuchajcie nas, my też mamy swoje zdanie i widzimy czasem rzeczy, o których wy, dorośli, nie macie zielonego pojęcia". Spojrzenie na świat dziecięcym wzrokiem daje wspaniałą perspektywę, zwłaszcza gdy poruszamy tak ważne tematy jak tolerancja.

"Smoki" to także wspaniałe dzieło artystyczne. Plastyczne rozwiązania zmian scen, które zawsze są w ruchu, czasem szalonej choreografii (niektóre dzieci zrywały się do tańca z siedzeń!), nawet przez chwilę nie pozwalały widzowi odczuć nudy. Piasek, którym wysypana była spadzista scena, stał się wspaniałą materią do zabawy i kreowania rzeczywistości przez małe lalki.

Można jednak odnieść wrażenie, że niektóre momenty nie do końca pasowały do poetyki spektaklu. Choć dorośli z pewnością mogli zrozumieć odwołania do piosenki The Doors "Light my Fire", afery z żywnością modyfikowaną genetycznie czy wplecenie w tekst dramatu takich pojęć jak "powstanie warszawskie", najmłodsi z pewnością nie mogli dopatrzeć się takich kulturowych odwołań. Wydaje mi się także, że używanie przez aktorów słów takich jak 'cholera' czy 'ryj' powodowało po pewnym czasie niesmak. Choć aktualnie mówi się sporo o teatrze ukazującym różne oblicza rzeczywistości, także tej językowej, to w przypadku tego spektaklu używanie tych słów wydaje się zbędne. Śmiech wśród dzieci wywoływało dużo więcej innych zabawnych sytuacji czy dialogów.

Przykrą niespodzianką okazał się także wątek poszukiwania Mamy Smoczycy. Został on dość pobieżnie potraktowany; aż prosił się o bardziej atrakcyjne rozwiązania i przygody trójki bohaterów. Także samo odnalezienie Mamy spotkało się z pewnym problemem technicznym - niestety, wypowiedzi aktorów były kompletnie niesłyszalne, przez co nie było nam dane usłyszeć historii Smoczycy żyjącej w świecie ludzi.

Pomimo tych kilku (naprawdę drobnych!) wad, spektakl jest jedną z ciekawszych propozycji tegorocznych 21. SPOTKAŃ. Dla dorosłego widza i dla mnie, jako recenzentki, wspaniałą ocenę dały same dzieci - na koniec spektaklu były owacje na stojąco. Teatr Animacji zdecydowanie na nie zasłużył.

Daria Szczecińska

***

Współczesny Gepetto

Teatr Pinokio przypomina nam o swoich korzeniach. Wykorzystując plastelinę i kilka ruchomych obrazów, na nowo opowiada widzom historię sławnego twórcy lalek do złudzenia przypominającego Gepetta z bajki Collodiego.

Akcja etiudy rozwija się powoli, wręcz leniwie, niejako zgodnie z charakterem jej głównego bohatera - starszego pana w ciepłym, trochę za dużym swetrze. Powoli i starannie nakrywa on do stołu. Celebruje ułożenie każdego naczynia - sztućców, talerzy, małych filiżanek oraz dzbanuszka. Zasiada do posiłku. Nagle jednorodna rzeczywistość, którą obserwowaliśmy, zaczyna się rozpadać. Jedzenie zamienia się w samodzielnie poruszające się nogi, filiżanki zamieniają się w dłonie energicznie machające do widzów. Dochodzi do rekonstrukcji świata, w którym dotychczas przebywaliśmy. Na naszych oczach ulega on przeistoczeniu, powstaje mały człowiek stworzony z plasteliny - współczesny Gepetto modeluje swojego nowoczesnego Pinokia.

Widzowie bardzo dokładnie mogli przyjrzeć się kolejnym etapom powstawania lalki, a także prześledzić rozwój samego procesu animacji - od poruszania kończynami, poprzez brzuch złączony z nogami, aż wreszcie granie całą lalką. Czyni to z przedstawienia pokazową lekcję animacji, która jest interesującą propozycją zarówno dla najmłodszych, jak i starszych widzów.

Nie zabrakło oczywiście elementów charakterystycznych dla Teatru Pinokio, czyli niebywale twórczego wykorzystania współczesnych multimediów, w tym przypadku obrazów wyświetlanych za pomocą rzutnika. To dzięki nim mogliśmy oglądać "telewizję" z głównymi bohaterami, a także rosnącego Pinokia.

Pierwsza z etiud cyklu "Trzy po Trzy" zdaje się idealnie pasować do tematu SPOTKAŃ. Znajdziemy w niej zarówno elementy czysto praktyczne, odnoszące się do powstania i tworzenia teatru lalki, jak i trochę historii. Bo czyż Gepetto nie jest tak naprawdę jednym z najsławniejszych animatorów?

Katarzyna Czernic

***

Kolonia mrówek w Edenie

Jak powstał świat? Skąd wzięli się pierwsi ludzie? To jedne z tych pytań, które zadaje się od zawsze. Warszawski Teatr Guliwer przygotował swoją wersję wydarzeń.

Na froncie sceny półprzezroczysta tkanina, wszystko jakby za mgłą. Pojawia się skamielina i muszla, rozbrzmiewa muzyka, postaci w bieli tańczą. Chwilami słychać wdzięczne śmiechy. Mimo płynnego i dynamicznego ruchu, atmosfera jest wręcz błoga. Dominuje ład, harmonia i piękno. To powstaje świat. W pewnym momencie wszystko znika, światła przygasają i zapanowuje cisza. Głos zabiera niewidoczny Nic. Na razie jest zadowolony - nikt i nic mu nie przeszkadza, natomiast jego główne zajęcie to ulubiona czynność leniuchów, czyli nicnierobienie. Jego wersja Raju w najlepszym wypadku powinna pozostać pusta i przez nikogo nie odwiedzana. Spokój nie może jednak trwać zbyt długo - pojawia się marząca o własnej kolonii Dzika Mrówka, wkrótce po niej przybywa Adam, nie trzeba też specjalnie czekać na przybycie Ewy. On głęboko w sercu coś czuje i tego szuka, ona się zgubiła - pierwsza para w historii będzie musiała stawić czoła intrygom Nica, którego jednak lepiej przedwcześnie nie oceniać.

"Na początku było Słowo. I Słowo było u... Nica". Być może właśnie taka parafraza zrodziła się w wyobraźni Maliny Prześlugi, gdy rozpoczęła pracę nad sztuką O RAJU! Czyli o tym, co było, kiedy nic nie było. To jakby teatralna wersja Księgi Rodzaju z Biblii dla najmłodszych, którą znaleźć można w niemal każdym domu. Nie ma tutaj śladów drzewa poznania dobra i zła, nie znajdzie się też wąż, jednak skąpana w kolorowym świetle scenografia niewątpliwie przywodzi na myśl ogród Edenu. Można by się zastanawiać, co akurat w tej historii robi Dzika Mrówka, albo dlaczego Adam spadł z nieba, jednak na pewno nikt nie próbuje tutaj podważać dogmatów wiary. To zabawna opowieść, starająca się pokazać młodym widzom takie wartości jak przyjaźń, zaufanie czy miłość, które przecież można odnaleźć także w myśli chrześcijańskiej. Wykorzystano tym razem po prostu inny, przystępniejszy dla najmłodszych język.

Godzinny spektakl dla tak małego widza (od lat pięciu) to wyzwanie dla twórców, któremu jednak Teatr Guliwer sprostał. Zespół aktorski gra z rozmachem, niezależnie czy chodzi o postaci pierwszoplanowe czy o role nowonarodzonych mrówek. Tuż przed finałem może trochę dziwić współcześnie przepisana kołysanka Ach, śpij kochanie, w której zamiast dwóch kotków pojawiają się... młotki. Jednak nie burzy to całości, pozostając jedynie niepotrzebną próbą urozmaicenia. Zamykające się klamrą O Raju! urzeka obrazem, wciąga tajemnicą samego głosu Nica i do końca potrafi zainteresować wartką akcją, w której także i starszy widz odnajdzie humorystyczne akcenty.

Jan Karow

***

O katharsis innym razem

Na scenie spotykają się dwie postaci z różnych dramatów Czechowa. Nie jest to jednak postmodernistyczna sztuczka - chodzi o to, aby znaleźć najprostsze emocje, jakie mogą zaistnieć między dwojgiem ludzi.

Ani przez chwilę nie mamy wątpliwości, że to bohaterowie, ich historie oraz przypadkowo nawiązana relacja są tutaj najważniejsze. W skromnej scenografii i ciepłym świetle, przez cały spektakl siedząc jedynie przy stole, Sylwia Janowicz-Dobrowolska i Ryszard Doliński troskliwie rysują losy Sonii z "Wujaszka Wani" i Andrieja z "Trzech sióstr". Początkowo wydaje się, że różnią się prawie wszystkim. On, dużo starszy, nieporadny, niemal desperacko próbuje się do niej przysiąść w małej kawiarni. Ona elegancka, zajęta własnym sprawami, zdaje się nie zwracać uwagi na mężczyznę. Okazuje się jednak, że łączy ich dużo więcej, nawet jeśli sami woleliby o tym zapomnieć. Nie bez powodu ta nieplanowana rozmowa zacznie się przedłużać. Oboje potrzebują uwagi, chwili bliskości, uwolnienia od trosk. Podświadomie wyczuwają istniejące między nimi podobieństwo i nie boją się pójść za tym impulsem, na co nie odważyłaby się pewnie większość z nas.

Opowieść Sonii i Andrieja jest tak po prostu zwyczajna, ludzka. Oboje mieli marzenia i plany, kochali, pokładali w kimś nadzieje. Chcieli coś znaczyć, być dumni z siebie i swoich najbliższych. Na drodze stanęły im nie tragiczne wydarzenia, ale pospolite słabości każdego człowieka. Banalne zbiegi okoliczności, niepozorne pomyłki. I tymi mało spektakularnymi ścieżkami trafili do kawiarni - samotni, ale nie rozgoryczeni. Raczej pogodzeni ze swoim losem, szukający iskierek nadziei w tym, co jeszcze im zostało. To prawda - na końcu sami się do tego przyznają - zdarza im się podkolorować rzeczywistość. A nieznajomy, którego pewnie już nigdy nie zobaczą, jest doskonałym słuchaczem fikcyjnych opowiastek. Niewinne kłamstwa są tak naprawdę spowiedzią z największych porażek i rozczarowań. To jak odbierają siebie nawzajem, pokazuje za kim tęsknią i kogo potrzebują najbardziej. I chociaż ich myśli wciąż kurczowo trzymają się osób, które odeszły z ich życia, przez moment skupią się na tym, co mają tu i teraz. Zatracą się w swoim małym, nieoczekiwanym święcie. Jest to jednak tylko desperackie zaczerpnięcie powietrza. Bolesna przeszłość i przerażająca przyszłość dadzą o sobie znać, a oni powrócą do swoich samotni.

Trzeba jednak zaznaczyć, że "After Play" nie jest opowieścią gorzką. Aktorzy dokładają starań, aby widz poczuł bliskość i swojskość odgrywanych postaci. Stawiają przede wszystkim na humor, którym chcą ocieplić prezentowane historie. Na ich miejscu mógłby być w końcu każdy z nas, dlatego należy docenić prostolinijny i dobroduszny wydźwięk spektaklu. Wierzę, że Białostocki Teatr Lalek poszukiwał szczerej, emocjonalnej relacji z widzem, bazując na powszednich problemach i zwyczajnym stawianiu im czoła. Nie ma tu miejsca na egzystencjalny wstrząs. Jest codzienność, którą - chociaż szara - należy przyjmować z uśmiechem.

Paulina Tchurzewska

***

Dwójka Rosjan wyjęta ze świata Czechowa, butelka wódki i odrobina melancholii - brzmi jak niezawodny przepis na kolejne udane dzieło, jakie przybyło zza wschodniej granicy. Niestety, nie tym razem.

Bywają wzorce niedoścignione. Czymś takim wydaje się być powieść Wieniedikta Jerofiejewa Moskwa - Pietuszki. To historia człowieka pijącego, czule nazywanego Wieniczką. Czytelnik śledzi jedną z jego identycznych podróży, która zawsze zaczyna się i kończy na Dworcu Kurskim. Wygląda to dość prosto, jednak ta alkoholowa eskapada okraszona przemyśleniami głównego bohatera pełna jest zaskakujących wniosków i przemyśleń dotyczących kwestii fundamentalnych. To już klasyka. Od lat z powodzeniem monodram na podstawie tej książki prezentuje Jacek Zawadzki z Teatru Kana, budując wręcz legendarną otoczkę wokół tego spektaklu. Białostocki Teatr Lalek miał okazję spróbować powalczyć o przodownictwo w tej samej kategorii, jednak wydaje się, że to raczej szczecińskie przedstawienie pozostanie na dłuższy czas niezagrożonym liderem.

Samotna kobieta przy stoliku, na nim kilka dokumentów, które skrupulatnie wypełnia. Dookoła poskładane krzesła, lokal raczej z tych obskurnych, w tle cicho przygrywa jazz. Nieśmiało przysiada się do niej mężczyzna. Okazuje się, że nie jest to ich pierwsze spotkanie - widzieli się już wczoraj. Po krótkiej wymianie uprzejmości przedstawiają się, tak na wypadek, dla przypomnienia - Sonia i Andriej. Nie pozostaje im nic innego, jak kontynuować przerwaną dzień wcześniej rozmowę.

Z tyłu sceny widać drugi plan, na który składają się drobne figurki, jak na przykład pociąg, krzesło, ptak czy wózek. Po paru chwilach daje się zauważyć, że nie są one nieruchome. Przesuwają się bardzo powoli, w niemal niezauważalnym tempie - podobnie toczy się dialog pary bohaterów. Pełno jest w nim wzajemnych kłamstw, czy, jak woli Andriej, ubarwień - Teatr Wielki okazuje się muzykowaniem na ulicy, mały las to raczej dwie brzozy, a przyjaciel to wieloletnia nieszczęśliwa miłość. Wszystkie te przedstawione historie mają w sobie interesujący zalążek, w każdej z nich jest coś, co zachęca, aby za nią podążyć i zgłębić, jednak nie znajduje to odzwierciedlenia na scenie. Pomysł zwykłej rozmowy przy stoliku nie wydaje się zły, jednak całości brakuje pewnej werwy, która pozwoliłaby obdarzyć spektakl dynamiką - prezentuje się on bowiem jednostajnie i nawet wytrwale czekając na jakąś intrygującą przewrotkę, niestety nic takiego się nie pojawia.

Irlandzkiemu dramatopisarzowi Brianowi Frielowi tym razem nie udało się do końca wgryźć w rosyjską duszę i wykorzystać potencjału bohaterów Wujaszka Wani i Trzech sióstr. Być może ich rozmowa poprzedniego wieczoru była ciekawsza, jednak tego można się tylko domyślać.

 

Niemiecki ekspresjonizm zaistniał na toruńskiej scenie. Unoszący się nad rzędami krzeseł ciężki dym wprowadził widzów w nastrój grozy. Rozpoczyna się historia pełna czarnej magii.

Artyści z Figurentheater Wilde & Vogel oraz Grupy Coincidentia zredukowali scenografię do absolutnego minimum. Widzów wita podest pełen instrumentów, obracający się na tylnej ścianie sceny cień młynarskiego koła oraz dym. Dymu, a także świateł w spektaklu nie brakuje. To one budują nastrój całej historii czternastoletniego Krabata - zagubionego chłopca, który trafia do starego młyna. Tam poznaje świat czarnej magii. Świat pełen tajemnicy, pytań i grozy. Nie ma tu miejsca na pozytywne emocje. Zewsząd bowiem poczynania bohatera obserwuje surowy Mistrz, który wymaga od Krabata i pozostałych młynarczyków całkowitego posłuszeństwa.

Niestety (choć właściwie w tym przypadku można polemizować), to nie słowo i treść przejęły ster w spektaklu. Głównym bohaterem staje się forma. Prosta, niezwykle kontrastowa i co najważniejsze - wciągająca. W tej polsko-niemieckiej współpracy zdecydowanie widać inspiracje niemieckim ekspresjonizmem. Z uważnością śledzimy każdy ruch aktorów, zmianę kąta padania światła i jego barwę. Każda scena przemyślana jest aż po jej najmniejszy element. Nie brakuje też zaskakujących rozwiązań. Aktor przeobrażający się w maszynę młócącą wprowadzane do jamy ustnej kości w pył usuwany drogą odbytową zdecydowanie zadziwiają. Wszystko przy akompaniamencie figlarnej muzyki i kroków w stylu wygiętych pajaców.

Skoro mowa o muzyce, to warto się i przy niej zatrzymać. Czarujący wokal Charlotte Wilde przywodził na myśl islandzkie, surowe klimaty. Dzięki modelowaniu przestrzeni światłami, te piękne, melodyjne wstawki stawały się osobnym, niezwykle osobliwym koncertem. Sam obraz tworzenia dźwięków na żywo był ciekawym widowiskiem. Jednak to plastyczność i forma są najbardziej ciekawymi aspektami "Krabata".

Z przyjemnością oglądałam nowe obrazy tworzone na oczach widza. Teatr cieni, iluzja obracającej się sceny, spadająca prostym strumieniem wprost na deski teatru woda są wspaniałymi elementami scenografii służącej lepszemu zobrazowaniu magicznej historii Krabata. Z pewnością w mojej pamięci pozostanie obraz Wielkanocy w młynie. Podświetlona barwami czerwieni i pomarańczy postać Wilde grającej na instrumentach, przypomina postać Chrystusa w całym swym majestacie Zmartwychwstania.

"Zepsułeś nastrój!" - krzyczy w pewnym momencie jedna z aktorek. W widownię wstępuje głośny śmiech, bowiem jesteśmy świadkami małego teatrzyku pacynek. Mieszkańcy młyna naśmiewają się z Mistrza, a my stajemy się w tej zabawie ich towarzyszami. I choć groza wypływa wtedy już tylko z plastyki lalki Mistrza wykonanej przez Michaela Vogla (która także przywołują na myśl niemieckie kino ekspresjonizmu), to ostatecznie i tak wygrywa miłość. To ona ratuje Krabata od nieszczęsnego bytu w młynie pełnym czarnej magii.

Daria Szczecińska

***

Sen z koszmarnym przebudzeniem

Aby opowiedzieć pewną historię, pełną magii, symboli i grozy, nie zawsze potrzebny jest nadmiar rekwizytów czy efektów specjalnych. Gra świateł, półmrok panujący na scenie i dym wyłaniający się zewsząd Oto, co wystarczyło, by siedemnastowieczna łużycka legenda o Krabacie ożyła na nowo na deskach teatru.

Goszczący na tegorocznym Międzynarodowym Festiwalu Teatrów Lalek SPOTKANIA spektakl stworzony przez Grupę Coincidentia oraz Figurentheater Wilde & Vogel niósł ze sobą wiele zagadek. Od pierwszych dźwięków skrzypiec widz został przeniesiony w podróż pełną grozy, napięcia a zarazem smutku. Historia osadzona w realiach wojny trzydziestoletniej opowiada o chłopcu imieniem Krabat. Brak rodziny, głód i nędza kierują Krabata do młyna, w którym znajduje schronienie u boku jedenastu młynarczyków i wielkiego Mistrza. Jaką cenę musi zapłacić, by przeżyć?

Główny bohater wraz z pierwszym obrotem młyńskiego koła rozpoczyna swoją naukę rzemiosła. Pod pozorem pracy w młynie kryją się praktyki czarnej magii oraz zło czające się tuż za rogiem. Kary cielesne, drwiny, zniewaga - to tylko nieliczne przykłady tego, z czym muszą się mierzyć pracownicy młyna. Najgorsze i tak zawsze przychodzi, nie pomijając nikogo. Chodzi oczywiście o śmierć, bowiem co roku musi umrzeć jeden z nich. Wszystko za sprawą dziesięciu bezwzględnych przykazań, które popychają młynarczyków do całkowitego posłuszeństwa wobec swego Mistrza.

Półmrok na scenie oraz niesamowicie skomponowana muzyka i songi śpiewane zarówno w języku angielskim jak i w niemieckim, wprowadzają widza w stan pewnego odrętwienia, hipnozy a zarazem zdezorientowania. Spektakl bogaty jest w symbole. Cień koła młyńskiego w tle symbolizuje nieubłaganie przemijający czas, który z każdą chwilą zbliża młynarczyków do śmierci.

W "Krabacie" zapadają w pamięć elementy humorystyczne, a w szczególności poczynania Kapelusznika i Mistrza, a także taniec kościotrupa o diabolicznym śmiechu.

Poruszająca, mroczna historia, doskonała gra światła i cienia, muzyka tworzona na żywo nie tylko za pomocą instrumentów, ale i przedmiotów codziennego użytku oraz dobra gra aktorska powodują, że "Krabat" to niezwykłe widowisko.

Sara Konieczna

***

Dla dziecka staną na głowie!

Żeby zerwać kogoś z łóżka w niedzielę rano, trzeba się nieźle napracować, by mu to sowicie wynagrodzić. Jako dorosły widz nie spodziewałam się, że teatr przygotowany z myślą o dzieciach mógłby mnie szczególnie oczarować. Można jedynie wyobrazić sobie, jak miłe było moje zaskoczenie, gdy oczarowali mnie... widzowie. I to ci najmłodsi, którzy z reguły siedzą na widowni z rodzicami, dziś mogli stworzyć prawdziwe widowisko taneczno-multimedialne na dużej scenie.

"Malowany ogród" (reż. Francesco Gandi, Davide Venturini) to przedstawienie zapraszające dzieci do świata malarstwa. Tancerze nawiązują do tytułowego obrazu autorstwa Rebwarda Saeeda. Malarz upodobał sobie kolorystykę kurdyjskich krajobrazów i to poprzez poszczególne kolory z jego dzieł opowiadana jest historia, w którą dzieci zaangażowały się całym swoim ciałem, dosłownie turlając się po interaktywnej planszy, uruchamiając feerię kolorów, dźwięków i salwy śmiechu u innych dzieci oraz dorosłych obserwatorów.

Przed wejściem na dużą scenę Baja dzieci zostały poproszone o zdjęcie obuwia. W skarpetkach pomaszerowały na specjalnie przygotowane dla nich ławeczki z czterech stron zamykające przestrzeń na scenie. Zmniejszony dystans, interaktywność przedstawienia oraz muzyka przygotowana przez Spartaco Cortesi, która zmieniała tempo i naprzemiennie wyciszała dzieci lub przykuwała ich uwagę - oto główne elementy urzekające widza. Docenić warto przede wszystkim twórców, którzy z ogromnym wyczuciem reagowali na sygnały małej publiczności - za rękę wprowadzano dzieci, a one naturalnie naśladowały zachowania tancerek. Nim się zorientowały, pozostawały same. Ale nie było płaczu i bierności - przedstawienie toczyło się dalej.

Śmiałość, z jaką podopieczni wbiegali na scenę (proszeni, czy też nie) była rozczulająca. Raz latali na tureckich dywanach, innym razem czołgali się za uciekającymi kwiatami, by za chwilę uciekać na czworakach przed goniącymi je rybami. Działo się. Do tej pory nie wiem, czy to magia historii, barw, urok tancerek i ich strojów, czy może wyłącznie zdjęcie butów sprawiło, że wśród obcych ludzi najmłodsi poczuli się tak pewnie.

Anna Balducci i Luisa Cortesi z Compagnii TPO czarowały płynnymi ruchami, rozbawiały, a kiedy trzeba było intrygowały, wprowadzając na scenę geometryczne figury, wykorzystując je choćby jako pudełko, w którym można się schować. Autorki choreografii w trakcie spektaklu okryły widzów ogromnym białym prześcieradłem i uczyniły go ekranem. Można powiedzieć, że obróciły teatr do góry nogami. Dla dziecięcej publiczności dosłownie stawały na głowie. "Malowany ogród" pobudził nie tylko wyobraźnię, ale i zmysły.

Compagnia TPO oczarowała dzieci, a one z kolei dorosłego widza. Tak przygotowane przedstawienie to prawdziwy majstersztyk. Jeśli ktoś z was usłyszy, że włoska grupa pojawi się ze swoim "Malowanym ogrodem" raz jeszcze w Toruniu - dajcie mi znać. Poinformuję znajomych, by szybciej rezerwowali sobie miejsca.

Małgorzata Strzyżewska

***

Przez pryzmat kalejdoskopu

Świat kolorów, dźwięków i obrazów nie od dziś wzbudza w człowieku radość albo sentyment związany z okresem dzieciństwa, gdzie barwne bazgroły wyrażały dziecięcą wrażliwość i zupełnie odmienne spojrzenie na świat, przepełnione beztroską i bogatą wyobraźnią.

O tym, że świat ten może oderwać od codzienności, przekonuje spektakl "Malowany ogród" w reżyserii Francesco Gandiego oraz Davide Venturiniego, łączący w sobie feerię kolorów, tańca oraz innowacyjnych technik multimedialnych. Motywem przewodnim widowiska staje się obraz pod tym samym tytułem autorstwa Rebwara Saeeda. Wyłaniają się z niego geometryczne kształty, malownicze a zarazem abstrakcyjne krajobrazy, z którymi harmonijnie współgra muzyka.

Jednak to, co jest najpiękniejsze w każdym spektaklu teatralnym, to przede wszystkim emocje i wrażenia, które towarzyszą widzom. Najważniejszymi współuczestnikami tej podróży były dzieci. Ich głośny śmiech i małe iskierki w oczach wskazujące na niemałą frajdę przesądziły o tym, że spektakl odniósł sukces. A że dzieci czerpały z niej dużo zabawy, to dorosłym nie brakowało i powodów do śmiechu.

Na duże uznanie zasługuje choreografia Luisy Cortesi oraz Anny Balducci, które w sposób harmonijny a zarazem zmysłowy ukazały piękno kolorów i tańca. Każdy ruch doskonale współgrał z wyświetlanym krajobrazem, wyrażając jego indywidualny charakter, co dodawało całości spektaklu kunsztu. Przedstawienie Włochów cechowały: lekkość, różnorodność i niekonwencjonalność.

"Malowany ogród" jest spektaklem wyjątkowym. Zwraca uwagę na piękno, które często jest niezauważalne. Pozwala jednocześnie na chwilę relaksu w świecie żywych kolorów wirtualnego ogrodu, który tętni życiem, spokojem i radością.

Sara Konieczna , Jan Karow
Kurier Festiwalowy
17 października 2014

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia

Łabędzie
chor. Tobiasz Sebastian Berg
„Łabędzie", spektakl teatru tańca w c...