Spektakl powinien być jak dżuma
Rozmowa z Włodzimierzem StaniewskimSztuka sama w sobie nie jest genialnym konstruktem, przecież „Wesele" jest szopką i straszną omyłką sceniczną z punktu widzenia konstruktu scenicznego. Mnie natomiast interesuje poezja, która otwiera zupełnie inną perspektywę. Najchętniej robiłbym sztuki wypędzając postaci i zostawiając czystą poezję. Poprzez takie wnikanie w język można dotrzeć do ducha sztuki.
Rozmowa z Włodzimierzem Staniewskim – autorem esejów teatralnych, reżyserem teatralnym i założycielem OPT Gardzienice. Spotkanie z okazji jubileuszu 40-lecia Ośrodka Praktyk Teatralnych w Gardzienicach. Rozmawia Magdalena Mąka.
Magdalena Mąka: Zainteresowanie antykiem towarzyszyło panu od początku pracy artystycznej czy przyszło z czasem?
Włodzimierz Staniewski: Nie wiem, to są rzeczy tajemnicze, jakiś rodzaj kulturowego genu. Czasami mam wrażenie, że urodziłem się w starożytnej Grecji. Zajmowanie się starożytnością nie jest przeze mnie wyrozumowane ani wykombinowane, to przyszło jak powinność, rodzaj obowiązku.
Mitologizuję Gardzienice. Mówię, że na tym wzgórzu z białokamiennej opoki (jak Akropol) pierwsze osady musieli zakładać starożytni Grecy, którzy już w V wieku p.n.e. wędrowali ze swoich kolonii znad Morza Czarnego nad Bałtyk. I to nie jest aż takie nieprawdopodobne.
Z wykształcenia jestem polonistą, literaturoznawcą. Praktykuję humanistykę, a moje korzenie tkwią w rudymentach literatury polskiej. W dzieciństwie w bardzo ubogiej bibliotece domowej były mity greckie Parandowskiego. Może u źródeł zainteresowania antykiem było moje opętanie Mickiewiczem i Kochanowskim? Obaj poeci tworzyli w czasach, gdy antyk był w krwiobiegu kultury polskiej. Może istnieje coś takiego jak kulturowa archeologia i ja ją uprawiam?
Grotowski był dla pana ważny w procesie kształtowania postawy artystycznej?
Zabawne pytanie. Nie mogę przecież mówić, że był nieważny, choć wyobrażam sobie życiorys alternatywny, i że te pięć lat mogłem spożytkować równie dobrze jeśli nie lepiej.
Z Teatru Stu zostałem porwany jak wybraniec. Nie wyobraża sobie nawet pani jak to było rozegrane. Jaki stałem się z dnia na dzień ważny, nobilitowany. Biedny rozmarzony dzieciak, przed którym elokwentny i znany twórca roztacza bajkowe perspektywy.
Po wstępnej całonocnej rozmowie z Grotowskim targały mną jednak potężne wątpliwości. Te wizje działań, które potem przybrały nazwę parateatru były jakieś mętne. Radziłem się wkoło czy iść do Wrocławia. Poszedłem. Staliśmy się szybko z Grotowskim nierozłącznym tandemem. Imponował mi wiedzą, horyzontami i zainteresowaniami, znajomością świata, nimbem sukcesu, szybkością i agresją myślenia i wyrażania się. Ponoć bał się z nim stawać w szranki nawet Iwaszkiewicz. Tak przynajmniej Jerzy mi mówił po sławetnej konferencji na temat Osterwy.
On z kolei traktował mnie jak kogoś, bez kogo nie może sobie dać rady, komu wszystko w pracy wychodzi lekko i sprawnie. Grot miał chyba jakąś ciężkość tworzenia. Brak mu było tej iskry Bożej. Za to determinacją i siłą woli mógł przerażać. Mnie przerażał, później kiedy staliśmy się nierozdzielni – wzbudzał litość. Nasze role zaczęły się jakoś dziwacznie zamieniać. Ja stawałem się jego opiekunem. Mówiłem mu co i jak robić.
Prawda jest taka, że uprawiania teatru, uprawiania sztuki, życia w sztuce to on mnie w ogóle nie nauczył. Raczej oduczał. Mówiłem za Stachurą: „Ty i ja teatry to są dwa ...". Byłem szykowany, żeby przejąć jego „interes", ale to się odbywało jak inicjacje w organizacjach partyjnych. Ja byłem nadwrażliwiec, anarchista z charakteru, waliłem mu prosto w oczy i w końcu uciekłem tam gdzie diabeł mówi dobranoc. Ścigał mnie potem. Kontrolował przez innych ludzi. Dużo by mówić o egzotyce tamtych czasów.
Co pana najbardziej interesuje w tekście, czego pan poszukuje w procesie kreowania teatralnej wizji?
Fenomeny, morfologia tekstu. To, co Mickiewicz tak pięknie ujął w wierszu: „Dźwięk mię uderzył – nagle moje ciało, / Jak ów kwiat polny, otoczony puchem, / Prysło, zerwane anioła podmuchem (...)". To znaczy, że w jednym słowie, które jest ubrane w mnóstwo innych słów, albo w danej frazie, tak jak w muzyce, jest pewien rodzaj dominanty, głębokiej i porywającej wyobraźnię, jakby jakaś bania się rozprysła, że zaczynam się zastanawiać jaka jest tam zawarta tajemnica. Najbardziej interesują mnie słowa klucze, zdania, które stają się studnią do której muszę zejść, by znaleźć obraz teatralny. Sztuka sama w sobie nie jest genialnym konstruktem, przecież „Wesele" jest szopką i straszną omyłką sceniczną z punktu widzenia konstruktu scenicznego. Mnie natomiast interesuje poezja, która otwiera zupełnie inną perspektywę. Najchętniej robiłbym sztuki wypędzając postaci i zostawiając czystą poezję. Poprzez takie wnikanie w język można dotrzeć do ducha sztuki.
Formuła sceniczna bardzo pana ogranicza?
Klasyczna formuła XIX wiecznego budynku, która obowiązuje do dziś? Potwornie! Ten teatr nie ma współcześnie najmniejszego sensu! Pozamykać to wszystko i puścić tych artystów w siną dal, żeby jak trupy Moliera i Szekspira wędrowali i żebrali o widownię i pieniądze, a potem sami budowali budy teatralne na miarę swoich sił intelektualnych i twórczych.
Przepiękny to był czas grania po kościołach, po domach, po traktach wiejskich w stanie wojennym. Czas próby odnowy Teatru. Ja lekcję w tym względzie odrobiłem.
Nie obawia się pan, iż skrajna oszczędność treści może być nieczytelna dla widzów?
To czy widz zrozumie czy nie, to jest kompleks widza. Ja się nie zajmuję kompleksami widzów. Przesłanie jakie ma płynąć ze sceny nie sprowadza się do tego, czy widz rozumie, ważne jest jaki rodzaj zarażania płynie ze sceny. To, co płynie ze sceny powinno być jak dżuma, jak choroba od której nie można się uwolnić.
„Wesele" jest podsumowaniem dotychczasowej drogi artystycznej, stanowi esencję teatralnych poszukiwań?
Niekoniecznie. Wyspiański popadał w swojej twórczości w chaos. Jego niemoc ujmuje, szczególnie kiedy szarpie się w „Weselu", próbując sięgnąć tonu Mickiewicza, Kochanowskiego i woła: „Trzeba by lutni Homera!". Dla mnie nie jest jednoznaczne, czy ten rodzaj recepcji i krytyki którą przeprowadziło nad Wyspiańskim tzw. stronnictwo konserwatywne nie jest godne zastanowienia. „Wesele" okazało się wielkim sukcesem w Krakowie, później we Lwowie. To sprawiło, że Wyspiański stał się w Polsce idolem, ale czy geniuszem? Być może był niezwykle sprawnym produktorem wartości literackich i malarskich. Ja bym tu tak łatwo nie wpadał w panegiryki i entuzjazm. Zdecydowanie nie mam nabożnego stosunku do Wyspiańskiego, nabożny stosunek mam do Mickiewicza.
Nie myślał pan nigdy nad kolejnymi scenicznymi realizacjami poezji narodowego wieszcza?
Przygotowałem „Gusła", spektakl oparty na II i IV i I części „Dziadów". Poza tym Mickiewicz jest obecny w Gardzienicach cały czas jako sprawdzian pewnych rzeczy, czytamy go, przywołujemy. Rozmawiam z nim po nocach, pytając niejednokrotnie: „Mistrzu Adamie jak to należy zrobić?
W jubileuszowym programie pojawił się także Dostojewski, to był pana wybór?
Nie, takiego wyboru dokonali moi młodsi koledzy w ramach programu Gardzienice Generator Nadziei, ja jedynie wymagałem, by wydobyć z tej przepastnej narracji wątki, które wiążą się tematycznie z obrzędami weselno-godowymi, tak by spektakl pasował do profilu jubileuszowych wydarzeń. Właściwie to szkoda, że Dostojewski, a nie Józef Konrad Korzeniowski, którego lubię dużo bardziej i to nie z tego powodu, że on jest nasz, tylko dlatego, że tworzy perspektywę, która generuje nadzieję. Dostojewski wręcz odwrotnie. Osobiście nie lubię Dostojewskiego, od jakiegoś czasu jak słyszę jego nazwisko, to widzę czołgi, które gąsienicami mielą naszą tradycję.
Skoro nie lubi pan Dostojewskiego, to może istnieją jakieś teksty, wyłączając Mickiewicza, o których pan marzy?
Oczywiście. Wielkie dzieła, które stały się świadectwem epokowego przełomu. Przez długie lata chodził mi po głowie Apoloniusz z Tiany. Był wielkim podróżnikiem, prorokiem, filozofem, stworzył cały synkretyczny system religijny, konkurencyjny wobec chrześcijaństwa przez pierwsze 150 lat. Apoloniusz walczył o palmę pierwszeństwa w Cesarstwie Rzymskim w czasach, kiedy było już ewidentne, że monoteizm jest tą religią, która zwycięży. Interesują mnie dzieła, które odsłaniają tajemnice historii i kultury, przenoszą w inne wymiary i są piekielnie trudne do inscenizacji.
Gardzienicki spokój, bliskość natury oraz odizolowanie od zgiełku i nadmiaru bodźców pomaga panu w pracy artystycznej?
Bardzo. To jest miejsce, które daje spokój i możliwość koncentracji, na dodatek jest otoczone murem, za którym są wielkie łęgi, łąki i lasy, tworząc rodzaj otuliny. Ale jest też tutaj bardzo szczególna energia, to niezwykle łaskawy skrawek ziemi.
Jak pan dziś patrzy na całą, imponującą zabudowę, to wierzy pan iż udało się to wszystko udźwignąć?
Nie wierzę, sam nie wiem jak to się stało. Zawsze byłem osobą bardzo szczupłą, która wydawałoby się nie dałaby rady niczemu, nie mówiąc już o tak tytanicznym zadaniu. Oczywiście nie dokonałem tego sam, spotkałem wiele wyjątkowych osób o pięknych charakterach. Dobrzy bogowie sprzyjali...
I niech tak zostanie. Dziękuję za rozmowę.
Dziękuję.
___
Włodzimierz Staniewski - urodził się 20 kwietnia 1950 roku w Bardzie Śląskim. Reżyser, założyciel i dyrektor Ośrodka Praktyk Teatralnych „Gardzienice". Twórca autorskiej metody treningu aktorskiego, autor esejów teatralnych.