Spektakl tylko dla leworęcznych?

"Atrament dla leworęcznych" - Teatr KTO w Krakowie

Spektakl Krzysztofa Niedźwiedzkiego "Atrament dla leworęcznych" możnaby zapakować w jeden większy kufer, zanieść na przegląd tego, co na pograniczu spektaklu i kabaretowych skeczy połączonych w jedną całość w miarę spójną klamrą fabularną. Następnie rozpakować - wyjąć cztery krzesła, jeden stolik, wieszak, kapelusz i kilka podręcznych rekwizytów. Na koniec zastanowić się gdzie się podziało nasze poczucie humoru i czy na pewno kupiliśmy bilet na spektakl, a nie kabaretowy program.

Ciężko mówić o jednolitej i konkretnej fabule tego spektaklu. Owszem, wszystko kręci się wokół „samo zbierającego” pieniądze kapelusza – który sam w sobie i na początku wydaje się być rekwizytem bardzo tajemniczym, wprowadzającym na scenę atmosferę czegoś w rodzaju „cyrkowej magii” – ale poszczególne sceny połączone są ze sobą bardzo niespójnie i bez wątpienia mogłyby funkcjonować jako zupełnie autonomiczne elementy/skecze. Może „winić” za to należałoby kabaretowy charakter całokształtu twórczości Niedźwiedzkiego (Formacja Chatelet i Nowy Pompon). Bez wątpienia reżyserowi nie można odmówić prób ogrywania kapelusza jako motywu spajającego w jedną całość poszczególne sceny, ale to wychodzi tylko na początku – nieruchomienie aktorów w momencie wrzucania monety do kapelusza. Zabieg prosty ale bardzo efektowny, szkoda tylko, że niepojawiający się między scenami późniejszymi. Niestety czym dalej, tym więcej nieuzasadnionych czynności i braku konsekwencji zarówno w działaniach aktorskich jak i reżyserskich, a także komizmu opierającego się na notorycznie i do znudzenia (a nie śmiechu) powtarzanych, schematycznych chwytach: irytujące, powracające co jakiś czas (nawet w momencie ukłonów aktorów) polowanie na muchę, albo mówienie z wypchaną chusteczką buzią w gabinecie dentystycznym. Komizm ze swego momentami absurdalnego charakteru zmierza nieustannie ku nużącemu.

Skromność scenografii sprawia, że cała uwaga widza skupiona jest przede wszystkim na aktorach i ich grze. W każdej scenie mamy do czynienia z innymi postaciami typu kelner, kapelusznik, dyrygent, muzyk i tym podobne. Przy czym czwórka aktorów w ogóle prawie nie różnicuje swoich kreacji w poszczególnych epizodach. Niezadowolony klient złości się i krzyczy w ten sam sposób, co znerwicowany dyrygent (obu gra ten sam aktor). Już przy drugiej scenie pojawia się myśl, że może to są te same postaci, tylko w różnych konfiguracjach, a może po prostu obsadzone w różnych sytuacjach scenicznych, ale nie.

Scena końcowa w pewnym stopniu broni całego spektaklu. Pierwsza scena nabiera nowego sensu – okazuje się, że nie był to przypadkowo umieszczony na początku epizod, ale faktyczny początek czegoś, co przypieczętowane sceną ostatnią tworzy, mimo wszystko, jedną (choć nie do końca jednolitą) całość. Kapelusz broni swej dominującej i kluczowej roli w tym spektaklu. Aktor odsłania okno, które na początku było oknem cyrku. Teraz jest miejscem, gdzie rozgrywała się scena pierwsza. Znów jest kapelusznik i jego klient, znów mówi o chęci zareklamowania swego niedziałającego kapelusza. Głosy wydobywają się z offu. Aktor na scenie z zadowoleniem podnosi kapelusz pełen pieniędzy, do którego sukcesywnie w trakcie spektaklu były wrzucane monety. Kapelusznik miał racje. Nie wierzył w niemoc kapelusza. Twierdził, że wszystko zależy od tego, jak się go ustawi. To atrakcyjne powtórzenie, przypomina, że przedstawienie zamknięte bardzo umiejętnie w fabularną klamrę, miało stworzyć spójną całość, szkoda tylko, że to się nie udało. Brak konsekwencji w łączeniu poszczególnych scen działa zdecydowanie na niekorzyść „Atramentu dla leworęcznych”.

Sam tytuł niczego nie wyjaśnia. Wiąże się z jednym konkretnym epizodem. Nie naprowadza widza na jakiś konkretny trop, który próbuje w przedstawieniu odnaleźć. Owszem, brzmi ciekawie, ale to zbyt mało. Wprowadza w błąd. Jest kolejnym autonomicznym elementem, który ciężko jest wkomponować w całość przedstawienia. Reżyser na początku próbuje ustalić zasady gry, lecz potem się ich wcale nie trzyma. Sceny się przenikają ale w sposób mało płynny, momentami wręcz drażniący. Dopiero pod koniec do nich wraca domykając spektakl, który mówi do widza, że nie jest programem kabaretowym, a jednak przedstawieniem teatralnym. Aktorzy bawią się iluzją teatralną, którą tworzy reżyser, robią to jednak w sposób jednolity i monotonny, jakby brakowało im pomysłów i umiejętności. Wiadomo, poczucie humoru to kwestia bardzo indywidualna. Moje i pana Niedźwiedzkiego zdecydowanie nie idą w parze. Może to dlatego, że jestem praworęczna?

Magda Jasińska
Dziennik Teatralny Kraków
30 kwietnia 2010

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...