Spotkanie, którego nie było

"Kolacja na cztery ręce" - reż. Bogdan Koca - Teatr im. C.K. Norwida w J.G.

Cóż to byłoby za epokowe wydarzenie, gdyby dwa wielcy kompozytorzy - Bach oraz Haendel - kiedykolwiek się spotkali! Kto wie, może w wyniku tego zderzenia osobowości i wizji muzyki powstałyby rzeczy jeszcze bardziej wyjątkowe. Jednak to, co nierealne w prawdziwym życiu, staje się najzupełniej możliwe na deskach teatru. Dlatego w sobotę, 12 marca, w Teatrze Małym publiczność mogła podziwiać świat alternatywny, w którym Haendel zaprasza Bacha do siebie na krótką rozmowę. Tym razem na festiwal dla koneserów zaprezentował się zespół z Jeleniej Góry, przywożąc ze sobą sztukę "Kolacja na cztery ręce" w reżyserii Bogdana Kocy. Naprawdę apetyczny spektakl

Ci, którzy lubią, gdy w sztuce wiele się dzieje na oczach widzów, gdy zmienia się scenografia i co rusz ma miejsce nagły zwrot akcji, mogą poczuć się cokolwiek zawiedzeni konstrukcją jeleniogórskiego przedstawienia. Kameralna, cudownie intymna „Kolacja na cztery ręce”, która została podporządkowana sztandarowej regule trzech jedności, w całości rozgrywa się w pokoju Haendla w Lipsku (stół, krzesła, ozdobna komoda z lustrami, gdzie stoi mnóstwo pozapalanych świec). Oceniając obiektywnie, pod kątem liczby zdarzeń, praktycznie nie dzieje się nic lub prawie nic. Biedny kantor od świętego Tomasza przychodzi w gościnę do najlepiej opłacanego kompozytora świata. Usługuje im Jan Krzysztof Schmidt, przyjaciel-popychadło Haendla z trzydziestoletnim stażem. I dwie świetne osobistości po prostu ze sobą rozmawiają.  

Nuda? Ależ skąd. Na płaszczyźnie relacji między dwoma kompozytorami dochodzi do nieustannych przetasowań, spięć i wyładowań. Główna idea spektaklu polega bowiem na zderzeniu całkowicie przeciwstawnych postaw życiowych oraz artystycznych koncepcji; na wydobyciu z nich potencjału afirmatywnego i krytycznego, by nie powstało dzieło w całości oparte na schematach grubo ciosanych. Zarówno jeden, jak i drugi muzyk dokonał w życiu trudnego wyboru swojej drogi twórczej, obaj natomiast są pełni wątpliwości, czy aby na pewno był to wybór słuszny.  

Jednak taka forma przedstawienia, polegająca na pokazaniu w pierwszym rzędzie przeżyć psychicznych, wymaga od aktorów niebanalnego pomysłu na kreację swojej postaci. Bez dostatecznie wyrazistych osobowości „Kolacja na cztery ręce” zmieniłaby się w nudną paplaninę. Na szczęście, Bogdan Koca, Marek Prażanowski, Piotr Konieczyński dołożyli wszelkich starań, by tak się nie stało. Każdemu z nich udało się pokazać wielkość i śmieszność swojego bohatera, dramatyzm i komizm jego życia, a nade wszystko – scharakteryzować zaskakująco aktualne wizje sztuki oraz aktu twórczego.  

Haendla z „Kolacji na cztery ręce” wypada określić mianem XVIII-wiecznego celebryty. Na stałe rezyduje w Londynie, gdzie przebywa wyłącznie w kręgach tamtejszej elity. Jak twierdzi, królowie są rozmiłowani w jego zbyt nieco głośnej muzyce (choć Schmidt złośliwie dodaje, że zainteresowanie monarchów twórczością Haendla wymagało wielu zabiegów ze strony zainteresowanego). Uwielbia, kiedy go podziwiają, a jako typowy narcyz nienawidzi krytyki, której przeciwnicy mu nie szczędzą: pokazuje gościowi karykaturę siebie z dorysowanym  świńskim łbem. Sztuka zaczyna się wówczas, gdy ktoś za nią płaci.  

Nic dziwnego, że początkowo traktuje Bacha – biednego kantora u świętego Tomasza, zdegradowanego w hierarchii społecznej i artystycznej – z nieukrywaną wyższością, zachowując się wobec gościa obraźliwie oraz protekcjonalnie. Nie pojmuje filozofii Bacha, jak można tworzyć muzykę wyłącznie dla przyjemności, co najwyżej na chwałę Pana? Choć lipski kantor mógłby koncertować na dworach królewskich, woli chodzić w surducie dwukrotnie nicowanym.  

Pierwszy z nich jest zepsuty do szpiku kości, przesadnie zmanierowany oraz wydelikacony. Drugi – wydaje się co najmniej gburowaty i nieprzystępny, ale też prostoduszny. Pierwszy posiada szeroki zapas wykwintnych trunków, które podaje do wystawnych posiłków. Drugi – nie umie prawidłowo zjeść ostrygi, nigdy w życiu nie próbował również ślimaków a la Colbert. A jednak zazdroszczą sobie nawzajem: samotny i nierozumiany Haendel chciałby mieć rodzinę Bacha, Bach chętnie uszczknąłby z Haendlowej góry zaszczytów, sukcesów i bogactwa coś dla siebie. „Kolacja na cztery ręce” to kalejdoskop emocji oraz wahających się sympatii i antypatii, przeplatanie się poczucia braku z samozadowoleniem.  

Na pozór widzowi pozostawia się wybór, która z postaw jest etycznie czy artystycznie lepsza, doskonalsza. Pozornie, ponieważ reżyser dokonał podchwytliwego zabiegu, dzięki czemu nietrudno zrekonstruować ostateczną ocenę (podnoszę tę kwestię, by podkreślić finezyjność aranżacji). Haendel, opowiadając o zwyczajach na dworze francuskim, opowiada, że w tym towarzystwie tylko król może bezkarnie zdjąć perukę, ściągnąć surdut, zachwycić się smakiem potraw. Tę sekwencję gestów z początku wykonuje gospodarz, później jednak ubiera się tak jak na początku. I gdy Haendel na powrót przywdziewa perukę, Bach ciska swoją w kąt, jak również pozbywa się surduta (dwukrotnie nicowanego!), by swobodnie zasiąść do wieczerzy. Bo w tym towarzystwie król może być tylko jeden.  

Właściwie jedynym słabym punktem spektaklu stała się muzyka. W „Kolacji na cztery ręce”, która opowiada historię starcia dwóch tytanów sztuki kompozytorskiej, widzowie słyszą melodie kojarzące się z dzwonkami w starych modelach telefonów komórkowych. Szkoda, że nie przygotowano należycie oprawy muzycznej pod kątem wykonania, bo utwory Bacha same w sobie są piękne.  

„Kolacja na cztery ręce” to nastrojowy dramat o sztuce, tworzeniu i niedoli artystów. A przy okazji znakomity przykład, jakie możliwości otwiera kreowanie światów alternatywnych w oparciu o elementy dobrze znanej rzeczywistości, przy zachowaniu klasycznych środków wyrazu.

Monika Adamczyk
Dziennik Teatralny
21 marca 2011

Książka tygodnia

Musical nieznany. Polskie inscenizacje musicalowe w latach 1961-1986
Wydawnictwo Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie
Grzegorz Lewandowski

Trailer tygodnia