Sprawa przedawniona
"Sprawa" - reż. Jerzy Jarocki - Teatr Narodowy w WarszawieIlekroć czytam piękne (bo piękne) i ciemne strofy "Samuela Zborowskiego" Juliusza Słowackiego, tylekroć narasta we mnie bunt
Kiedy słuchałem finałowego monologu Mariusza Bonaszewskiego jako Lucyfera, trudno mi było nie poddać się sugestywnej sile tej wzniosłej, emocjonalnie porywającej interpretacji, choć u jej spodu tkwiła zadra – ta obrona Zborowskiego to jakaś straszliwa pomyłka poety, który przyłączył się do legendy stworzonej pod patronatem magnaterii strojącej się w demokratyczne szaty i wpisał sprawę Zborowskiego w plan genezyjskiej koncepcji dziejów. W ten sposób warchoł, morderca i awanturnik urósł do rangi męczennika, orędownika wolności, a nawet – krok dalej – utożsamił się z Polską. Utożsamił, ale i nie utożsamił, bo na koniec – choć końca właśnie nie ma – Słowacki Kanclerza uniewinniał, dwie strony sporu jednał i nie postawił kropki. Nigdy też dramatu nie ukończył.
Nic dziwnego, że ta otwarta forma nęci wielkich inscenizatorów – Janusz Wiśniewski, poprzednik Jarockiego w Narodowym, wykreował „Samuela” na Słowackiego wersję „Dziadów” toczącą się w zaduszne święto, wielkie porachunki duchów z bogiem i historią. Jarocki odwołuje się raczej do „Fausta”, ale nie daje widowisku jednolitości, rozkłada je na trzy słabo do siebie przystające części, próbując tchnąć w utwór publicystycznego ducha.
Najbardziej dyskusyjna i ułomna jest część środkowa. Oceanidy w strojach nurków, klapiące płetwami po podłodze w rytm muzyki Nergala, raczej śmieszą, niż straszą, a sprawozdanie z powtórnego pogrzebu Słowackiego, choć ciekawe, kieruje przedstawienie w stronę bezpośredniej dyskusji o katastrofie smoleńskiej i jej konsekwencjach. Przydaje to temperatury widowisku, ale prowadzi je w stronę doraźnej interwencji. Cała ta część budzi podejrzenie, że Jarocki idzie w zawody z modnymi trendami inscenizacji, demonstrując, że i on potrafi korzystać z nowoczesnej techniki i mieszać rozmaite porządki estetyczne.
Wyraziście wypada część trzecia, najlepiej dopracowana też u Słowackiego, czyli sąd boży nad Kanclerzem, wytoczony przez Zborowskiego, który nie rozstaje się ze swoją odrąbaną głową. Trzej główni bohaterowie: refleksyjny i znękany Kanclerz (Jerzy Radziwiłowicz), wołający o sprawiedliwość Zborowski (Waldemar Kownacki) i dążący do wyświetlenia prawdy Adwokat/Lucyfer (Mariusz Bonaszewski) toczą błyskotliwy bój na słowa, aby na koniec okazało się, że sprawa jest przedawniona. Nauka z tej lekcji taka, że nie można żyć z głową do tyłu, że historia, choć ważna, jest tylko historią, a ważniejsze są wyzwania przyszłości i krzepiąca trudna zgoda.
Szkoda, że całość tego przewodu została obramowana niepotrzebnymi banałami zaczerpniętymi z książki Sparrowa „Kosmos”, na szczęście pominiętymi w drukowanej w programie wersji scenariusza. Już na samym wstępie aktor grający potem Chrystusa (Kamil Przystał) zwraca się do zgromadzonej w westybulu publiczności, by szła za nim, ale nie takie to oczywiste, bo najpierw trzeba okazać do kontroli bilety. W finale spektaklu ten sam aktor schodzi do widzów i znowu sugeruje, że ma głębokie prawdy do objawienia. Nie udał się też niezrozumiały zabieg powierzenia roli Eoliona/Heliona/Ja Dominice Kluźniak, która najwyraźniej źle się czuje jako chłopiec, a manieryczną interpretacją wiersza pozoruje somnambulizm