Sprawnie i poprawnie, czyli gadany wieczorek
"Kolacja dla głupca" - reż. Tomasz Man - Teatr Miejski w GdyniKolacja wcale nie musi być nudna. Kiedy urządza się ją dla jarmarcznej i taniej rozrywki, także po to, by zdobywać laury poszukiwacza ekstremalnej głupoty, o nudzie nie może być mowy. W Teatrze Miejskim pokazano konsumpcję po francusku, nie tak dawno, w Teatrze Wybrzeże, uczestniczyliśmy w mieszczańskiej kolacji jak najbardziej w amerykańskim stylu
W obu spektaklach bohaterem uczyniono całe społeczeństwo, obarczając je przypadłościami posiadaczy pieniędzy oraz odpowiedzialnością za przeciętność i kołtuństwo. W obu przedstawieniach sportretowano postaci, ustawiając je do zbiorowej karykatury lat dziewięćdziesiątych XX wieku ("Per procura" w Wybrzeżu to tekst z 1988 roku, "Kolacja dla głupca" z 1993).
Teatr Miejski po długiej od premier przerwie, był jakiś odświętny i wyczekujący. Na premierze zjawili się artyści, których dawno nie widziano w kuluarach przy Bema, stali bywalcy natomiast okazali się bardziej aktywni niż można się było spodziewać. Premierowa publiczność szczelnie wypełniła każde wolne miejsce na widowni i podano nam tekst Francisa Vebera. Na przystawkę Olga Barbara Długońska (Christine Brochant) i Rafał Kowal (Archambaud), danie główne to Grzegorz Wolf (Pierre Brochant) i Bogdan Smagacki (Francois Pignon), deserkiem okazał się Piotr Michalski (Lucien Cheval). Zaistnieli również Mariusz Żarnecki (Juste Leblanc) i Katarzyna Bieniek (Marlene). "Kolacja dla głupca" okazała się spektaklem warsztatowo poprawnym, o słusznych założeniach gatunkowych. Cóż, zastanawia jednak ogólna koncepcja wystawiania dzieł w Teatrze Miejskim. Wiadomo, że możliwości dramatyczne niektórych aktorów wciąż tkwią w poczekalni na częste i dobre wystawienia dokonywane przez poszukujących reżyserów, jednak my nadal jesteśmy świadkami teatru zwyczajnego, bez wielkich kreacji i pomysłów na postacie.
Tomasz Man pozwolił aktorom wypowiadać kwestie, nie burząc specjalnie ich przyzwyczajeń kreacyjnych, z jakimi zdążyli nas oswoić. Wydaje się, że historia pewnego pyszałka urządzającego sobie publicznie komedie z ludzi prostych i dziwacznych, którzy odbierają życie w sposób wybiórczy i zagadkowy, powinna stać się scenicznym majstersztykiem, z popisowymi rolami. Reżyser dał aktorom swobodę, ponieważ najważniejszym okazał się tekst, według Mana znakomity. Mogliśmy zatem zapoznać się z przekładem francuskiej komedii Vebera, podanym po bożemu, w ubogiej aranżacji scenograficznej i aktorskiej. Niewątpliwie największą sympatię zdobył Bogdan Smagacki, grający pociesznego i dobrotliwego mężczyznę budującego modele z zapałek, okrzykniętego największym hitem głupoty, którego zamierzano zaprezentować podczas kolejnej kolacji znudzonych mieszczan. Smagacki poprowadził rolę delikatnie, tworząc postać upierdliwego i nieporadnego intelektualnie księgowego w czerwonych bucikach, którego wrodzona potrzeba angażowania się w cudze życie napędza akcję, zmierzającą do konfrontacji postaci.
Grzegorz Wolf wykreował przerysowaną postać zamożnego wydawcy, pokazując sprawne warsztatowo aktorstwo. Piotr Michalski swobodnie i z wrodzonym urokiem zagrał grubą kreską urzędnika z ministerstwa finansów (nie przepuszczającego okazji do wynajdywania przekrętów podatkowych) i jednocześnie zapalonego kibola.
Olga Barbara Długońska i Katarzyna Bieniek posłużyły się prostymi środkami, aby wyrazić naturę swoich postaci. Podobnie jak Mariusz Żarnecki, nie skupiły uwagi publiczności pomysłem w tym spektaklu.
O tekście Vebera można mieć różne zdanie. Niektórzy autorowi przypisują zdolności tworzenia utworów ponadczasowych, inni odrzucają tego typu dramaty ze względu na powierzchowne traktowanie sytuacji i postaci. Jeżeli uznać zdanie reżysera spektaklu, że tekst broni się sam, to niestety ja tej argumentacji nie uznaję.
Komedia, aby zyskać miano dobrej, powinna stworzyć sceniczny, charakterystyczny wizerunek postaci, pozwolić im zaszaleć, potęgując tym samym cechy, jakie na celowniku komediowym wskazano do odstrzału. Szkoda, że zabrakło odwagi do skomponowania tego tekstu dla współczesnego Polaka, któremu zarówno daleko do klasy średniej francuskiego społeczeństwa, jak również do wyobrażenia sobie subtelności dobrobytu, w jakim ta klasa żyje.
Nazbyt uboga scenografia, brak jakiegokolwiek przedmiotu, który można powiązać z Francją, to zbytnie uproszczenie i niestety powtarzający się zabieg, na którym traci publiczność. Przedstawienie nie zdobywa walorów również przez schematyczną muzykę Tymona Tymańskiego, stanowiącą jedynie przerywnik scen, nie mającą znaczenia dramaturgicznego.
Publiczność premierowa była podzielona. Wielu widzów ubawiona była mocno i dobrze odnajdywała się w dowcipie sytuacyjnym. Inni odczuwali niedosyt interpretacyjny, jeszcze inni mówili o możliwym sukcesie kasowym, nie idącym jednak w parze z sukcesem artystycznym. Czas na zmiany. Przed nami kolejna premiera, "Pies z kulawą nogą".