Średniowieczne pieśni w Matrixie

"Carmina Burana (Mgnienie oka)" - dyr. Lorenzo Passerini - Teatr Wielki - Opera Narodowa

„Carmina Burana" to najsłynniejszy w świecie zbiór pieśni goliardowych. Leżały sobie owe pieśni czy też wiersze spokojnie przez pięćset lat w klasztorze w samym środku Europy, między Monachium a Innsbruckiem, póki nie przyszło komuś do głowy, że trzeba zakon zsekularyzować, a manuskrypty umieścić w bibliotece publicznej. Przy okazji okazało się, że zbiór – nazwany potem Codex Buranus – zawiera pieśni jak najbardziej świeckie.

Odnaleziono ich tam razem około dwustu pięćdziesięciu, a Carl Orff osiemdziesiąt parę lat temu wybrał sobie z nich dwadzieścia cztery, napisał do nich muzykę, i stworzył w ten sposób nieśmiertelne dzieło, którego nowoczesną inscenizację właśnie obejrzałam na deskach Teatru Wielkiego Opery Narodowej w Warszawie.

Pieśni goliardowe, a cóż to takiego? Nazwa goliardzi pochodzi od słowa gola (gula), czyli po łacinie i włosku gardło. Gardło, bo goliardzi bardzo lubili w nie sobie coś wlewać, najlepiej alkohol, oraz jak najwięcej jeść, żeby nie rzec – żreć. Wałęsali się owi wiecznie głodni goliardowie-waganci po Europie, od uniwersytetu do uniwersytetu, bo im się studiować chciało, i patrzyli, jakby tu się za darmo najeść i uchlać, no i oczywiście jakąś dzierlatkę przyhołubić. I napisać o tym wiersz! Typowi studenci. No, może niezupełnie tacy sami jak współcześni, bo ci ze Średniowiecza byli klerykami. Tak, Kościół powszechny był przez ponad tysiąc lat taką potęgą, że jeśli ktoś chciał czytać i pisać, i kawałek świata zobaczyć, to musiał zostać beneficjentem Magisterium, a więc przywdziać szatę mnisią. I tak się bujały chłopaki w habitach, jak już dali nogę z seminarium, i pisali wiersze, i śpiewali, i w pannach się kochali. Niewiele się od tamtej pory zmieniło.

Rozkwit pieśni goliardowych przypadł na moment, kiedy łacina, język nauki i literatury, już od wielu wieków rozpodabniała się na języki włoskie, francuskie, hiszpańskie i tak dalej, i mieszała się z językami ludów Północy. Więc pieśni–wiersze–carmina wesołych studentów zapisywane były głównie po łacinie, ale i w języku staroniemieckim na przykład. Tematem numer jeden tych utworów było "ale się wczoraj skułem", a numerem dwa: "ach, jakże piękna była moja wczorajsza dziewczyna". Po łacinie brzmiało to, oczywiście, o wiele bardziej nobliwie, zwłaszcza to pierwsze.

Piszę w tak żartobliwym, wręcz prześmiewczym tonie, by ukryć wzruszenie i drżenie palców na klawiaturze, bowiem darzę Carmina Burana gorącym uwielbieniem od wielu lat. Genialna muzyka i wybór tekstów stwarzają tak szeroki w swoim humanizmie kontekst, że niwelują się wieki. Słuchacz odkrywa z ogromnym zdumieniem, jak to się dzieje zawsze w obliczu wielkiego dzieła, że setki lat temu ludzie czuli, żyli, pracowali i kochali tak samo jak dziś.

Temu wzruszeniu uległ też, jak sądzę, Boris Kudlička, scenograf i architekt ceniony w Warszawie i na całym świecie, między innymi za realizacje kilkunastu tytułów operowych we współpracy z reżyserem Mariuszem Trelińskim. Jako dyrektor artystyczny projektu BMW Art Club, czyli mecenatu niemieckiego koncernu motoryzacyjnego nad sztuką wysoką, Kudlička postanowił stworzyć nowoczesną, wizualną opowieść dopełniającą muzycznego dzieła Carla Orffa. Ambicją mecenasa jest nie tylko wspieranie sztuki, lecz także tworzenie innowacyjnych wydarzeń, w których spotyka się ona z nowymi technologiami i powoduje refleksję nad przyszłością. Kudlička w swojej koncepcji kreatywnej dodał dziełu podtytuł „Mgnienie oka".
Mgnienie oka dosłownie, bo krąg migoczących jak w Matrixie cyfr, linii i świateł zmienia się wreszcie wraz z muzyką w ogromne oko, tęczówkę nieokreślonego koloru. Tylko źrenica jest wyraźnie czarna, ale za to jej wielkość jest nie do zdefiniowania. Bezustannie zwęża się i poszerza, tak jak w żywym oku, które w ten sposób dostosowuje się do optymalnego widzenia rzeczy. Chłoniemy opowieść żaków sprzed tysiąca lat, słyszymy dźwięki stworzone przez niemieckiego kompozytora na początku ubiegłego stulecia, a narząd wzroku karmiony jest multimedialną opowieścią o Fortunie, co się kołem toczy.

Ubrani na czarno chórzyści i soliści kąpią się w elektronicznych światłach, a na scenie pojawia się dziecko. Dorastający młodzieniec będzie naszym przewodnikiem od młodości do starości, poprzez życie wypełnione ciekawością, uczuciem, cierpieniem, radością, pragnieniem, miłością. Przesłaniem twórców jest wzajemne wspieranie się w tej drodze. Obrazuje to między innymi oszczędna w środkach, lecz wyrazista choreografia chóru. Przyjmuje on chłopca w swoje szeregi i w swoje ramiona, i czeka na niego na końcu drogi, kiedy Fortuna przetoczy się już przez krąg życia.

Dzieło zostało przedstawione z ogromnym rozmachem. Sama warstwa muzyczna jest przebogata i wymaga ogromnego aparatu wykonawczego: do wykonania kantaty potrzebna jest orkiestra symfoniczna z rozbudowaną sekcją perkusyjną, wielogłosowy chór, chór chłopięcy, soliści chóru oraz soliści właściwi: baryton, kontratenor, sopran. Całością dyrygował nadzwyczaj sprawnie młody, bo zaledwie trzydziestoletni włoski dyrygent, Lorenzo Passerini. Podziwiam jego ekspresję narracyjną i wydobycie z partytury wszystkich jej odcieni dynamicznych! Wspaniale spisał się chór Opery Narodowej, świetnie przygotowany przez Mirosława Janowskiego.

Spośród solistów najlepiej wypadł baryton Stanislav Kuflyuk. Bardzo wyrazisty, o szlachetnym, głębokim tembrze głosu, sprostał swemu zadaniu, choć jego partia jest wyjątkowo długa, zróżnicowana i wymagająca, zarówno aktorsko, jak i technicznie. Kontratenor Kacper Szelążek śpiewał bardzo pięknie, ale niestety części przekazu musiałam się domyślać, bo słychać go było jak zza kurtyny. Natomiast podobała mi się koncepcja wleczonego białego skrzydła i latających wokół piórek – w końcu artyście przypadła rola opiekanego na rożnie łabędzia. Sopran Joanna Moskowicz miała bardzo dobre wejście, lecz do zaśpiewania tej partii, pozornie delikatnej, wysokiej w tesyturze i, można by pomyśleć, łatwej dla głosu operującego lekką koloraturą, potrzeba niezwykłej śpiewności i słodyczy. Stetit puella – tajemnica dziewiczego piękna jeszcze nigdy nie dotkniętej dziewczyny, której tunika szeleści, by ją chronić. In trutina – rozkołysane w zmysłowym marzeniu rozważanie dziewczyny, czy wobec ukochanego być raczej swawolną, czy czystą. Dulcissime – głos spełnienia kobiety, w ramionach kochanka. Trzeba kantyleny.

Kudlička zaprosił do współpracy nad tekstem wybitnego italianistę i znawcę literatury średniowiecznej, pisarza i poetę, Jarosława Mikołajewskiego. Niezwykle cenię go jako wspaniałego tłumacza i publicystę, jednak poezja jego autorstwa wpleciona w wizję Kudlički nie porwała mnie. Słowa wierszy Mikołajewskiego miały być odpowiedzią poety na wersy dwudziestu czterech pieśni wybranych przez Orffa ze średniowiecznego kodeksu. Ale Carmina Burana zawierają taki ładunek ekspresji, że dodatkowe teksty poetyckie stworzyły niepotrzebny zgiełk przekazu i w efekcie przeszły niezauważone.

Całość ponad godzinnego koncertu robi ogromne wrażenie. Kto wsłucha się w kompozycję Carla Orffa, naprawdę usłyszy ponad tysiącletni głos naszego wspólnego dziedzictwa. Bo oczekiwanie na miłość i na wiosnę jest i zawsze będzie uniwersalne. W każdym wieku.

Agnieszka Kledzik
Dziennik Teatralny Warszawa
21 września 2021

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia