Stają na głowie, ale...

"Prywatna klinika" - reż: Jerzy Bończak - Teatr Dramatyczny, Płock

Farsa "Prywatna klinika" jest jak lekki drink po pracy. Szybko spożyty daje chwilowe uczucie odprężenia, choć niedługo potem człowiek zapomina, że w ogóle go wypił.

Ci, którzy mieli okazję obejrzeć "Dzikie żądze" w reżyserii Stefana Friedmanna, czyli poprzednią farsę płockiego Teatru Dramatycznego (też rodem z Wysp Brytyjskich), wiedzieli, czego się spodziewać po "Prywatnej klinice" Jerzego Bończaka: komicznie, niezbyt skomplikowanie i momentami dynamicznie podanych relacji damsko-męskich.

Tam małżeństwo w średnim wieku próbowało odbudować nieudane życie seksualne - pani domu pragnęła, by posiedli ją mężczyźni "dzicy, owłosieni, niskiego stanu". Tu samotna kobieta, w takim samym wieku, ma dwóch kochanków, oczywiście nic o sobie niewiedzących. W obu przypadkach pojawiają się panie, które w miarę rozwoju akcji odnajdują w sobie kobiecość i seksualność (u Friedmanna była to siostra pani domu, u Bończaka - przyjaciółka głównej bohaterki). Poza tym - chowanie się pod łóżkiem, mężczyźni obdarci z wizerunku macho i przemycane w dialogach skrzydlate powiedzonka.

Farsa to ta banalna siostra komedii; stąd często aktorzy muszą się mocno nagimnastykować, by swoją grą "wzmocnić" jakość tekstu. Im jest banalniejszy, tym bardziej stają na głowie. W "Klinice..." w wielu scenach bohaterki (Hanna Chojnacka, Magdalena Margulewicz) starają się przyciągać uwagę przede wszystkim odkrytymi długimi nogami (zgrabnymi, trzeba przyznać) i kusą bielizną. Czasem aktorzy uwypuklają emocje niemal jak w kreskówce dla dzieci, np. zdziwienie czy zmęczenie - gdy jedna z pań (Chojnacka) kładzie sobie dłoń na czoło, opiera się o kredens i wygięta wpół wypowiada swoją kwestię. Jerzy Bończak stara się wręcz dominować na scenie w roli pijanego gościa. A Marek Walczak nawet warczy i prezentuje w bokserkach... Tymczasem, paradoksalnie, bardziej wyraziste wydają się stonowane role drugoplanowe Hanny Zientary i Doroty Cempury, mimo że panie odziane są od stóp do głów. Może dlatego po prostu, że nie szarżują.

Owszem, bywają momenty naprawdę zabawne. Jak wtedy, gdy pani usprawiedliwia facetów, którzy mają kochanki i nie chcą się rozwieść: "To, że mężczyzna od czasu do czasu korzysta z taksówki, nie oznacza, że musi sprzedać samochód". Jest scena, gdy obie bohaterki rywalizują wdziękami o faceta, nawet jeśli ten jest gburowaty i nie grzeszy urodą. Albo gdy autoironiczny Walczak wychodzi z łazienki i płaczliwym głosem oznajmia: "Przytyłem pół kilo!". To jednak epizody. W "Klinice..." więcej jest scen na półuśmiech niż klasyczny śmiech. Taka to farsa. W rezultacie po wszystkim czułem się, jakbym wypił lekkiego drinka, który pozwolił na chwilę odprężenia i o którym jednak niedługo potem niemal zupełnie zapomniałem.

Rzecz jasna wielu osobom taki drink może wystarczyć. Ci jednak, którzy pragną czegoś więcej, mogą pójść na "Lovers saute", inne przedstawienie w repertuarze płockiego teatru. Tam relacje damsko-męskie uderzają z siłą dziesięciu wypitych kolejek. I to już nie jest farsa.

Rafał Kowalski
Gazeta Wyborcza Płock
15 lutego 2010

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia